Do kina chodzę coraz rzadziej
fot. clay banks Nt5 / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%

Pierwszy i Drugi List do Tesaloniczan

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 52,90 PLN
Wyczyść

Lubię kino, lubię oglądać filmy, ale w oczywisty sposób odbieram sztukę inaczej, mając za sobą osiemdziesiąt lat życia.

Roman Bielecki OP: Czy ma pan swoją ulubioną scenę filmową, która byłaby czymś na kształt kwintesencji kina?

Stanisław Janicki: Po tylu latach zajmowania się filmem tego rodzaju odpowiedzi są szalenie trudne. Bo na myśl przychodzi mi najpierw jedna scena, ale zaraz potem pojawia się druga i następne. W tej pierwszej było coś wyjątkowego, ale i ta druga też miała w sobie jakąś magię i niezwykłość, podobnie kolejne. Tym niemniej w pierwszym odruchu powiedziałbym, że jest to „Dyktator” Chaplina i fragment tańca z globusem. Główny bohater, któremu marzy się bycie panem świata, uniesiony szałem, zaczyna w coraz większym zapamiętaniu tańczyć z wielką piłką – balonem, która przypomina kulę ziemską. Wykonuje coraz wymyślniejsze akrobacje i prawie miłosne gesty, aż nagle globus w najmniej oczekiwanym momencie pęka. A on w odruchu panicznego strachu ucieka po kotarze pod sufit.

Ta scena zawiera wszystko, co lubię w kinie – napięcie, świetne aktorstwo i zaskakującą puentę. A na dobrą sprawę jest to scena przerażająca. W końcu Chaplin to Adolf Hitler – człowiek, który chce rządzić światem i jest na dobrej drodze do spełnienia tego marzenia. Ale jednocześnie jest to śmieszne, choć tylko trochę i pozornie na zasadzie gagu sytuacyjnego. Śmiech rodzi się w tej scenie z powagi żałosnego zachowania dyktatora. Najpierw szaleniec bawi się i pląsa ze światem. Odsłania swoją liryczną naturę. Ale kiedy całość się rozpada, on traci panowanie nad sobą i jak małpa ucieka po zasłonie. Z wielkiego wodza wychodzi panicznie zastraszony chłopczyk.

Kontrapunkt bierze się w tym filmie z jeszcze jednego bardzo filmowego zabiegu. Chodzi o przebieranie się i udawanie kogoś innego. Klasyczne qui pro quo. Bo Chaplin gra w tym w filmie dwie przeciwstawne sobie postacie. Z jednej strony jest biednym żydowskim fryzjerem, a z drugiej zbrodniczym satrapą. I to, że raz ma na sobie wojskowy mundur, a za chwilę skromny garniturek, to oczywiście prawda, bo to dwie różne historie, ale w osobie Chaplina one ciągle się przenikają. I przez to nałożenie obu wątków powstaje jasno czytelna całość.

A gdyby przyszło panu zdefiniować, w czym tkwi siła ruchomego obrazu?

Nie odpowiem naukowo, bo nigdy mnie do tego typu rozważań nie ciągnęło. Jestem popularyzatorem, a nie badaczem. Lubię filmy jako takie. Są tacy, którzy rozbierają je na czynniki pierwsze – montaż, światło, muzyka, scenografia, kostiumy, gra… To ważne i nawet chętnie o tym czasami czytam. Ja jednak odbieram sztukę emocjonalnie i całościowo. Wzięło się to stąd, że od zawsze fascynowałem się muzyką, w której, poza utworami programowymi na dany temat, odbiór uczuciowy jest szalenie ważny. I siłą rzeczy przeniosłem te doświadczenia na inne dziedziny sztuki. Dlatego, czego nie boję się powiedzieć, lubię, kiedy film jest wzruszający, pociągający i emocjonalnie mnie zainteresuje. Bez względu na to, czy jest to głupia komedia obyczajowa, film sensacyjny czy poważny dramat.

Pan chyba w ogóle definiuje kino rozrywkowo?

Oczywiście, bo nie dzielę filmów na wysokie czy niskie, ambitne czy nieambitne. Mój stosunek do danego filmu określam poprzez to, czy zaintryguje mnie jakaś postać, zdarzenie, klimat czy któryś z elementów: zdjęcia, narracja, gra aktorska itd. Na przykład nie czytam kryminałów, może z wyjątkiem klasyki Hammetta czy Chandlera, ale już nie Agathę Christie. To nie jest rodzaj rozrywki dla mnie. Całe to domyślanie się, kto zabił i z jakiego powodu, wydaje mi się stratą czasu. Przypadkowo jednak trafiłem w niemieckiej telewizji na seriale tego typu. I muszę przyznać, wciągnęły mnie do tego stopnia, że zacząłem sobie zadawać pytanie dlaczego, po tylu latach niechęci, takie zainteresowanie. A nie są to żadne arcydzieła, raczej poprawne rzemiosło. Myślę, że zaciekawiła mnie codzienność sportretowana w tych filmach, która nie odbiega od tego, co – w wersji polskiej – widzę u siebie na ulicy. Są morderstwa i bardzo skomplikowane zagadki, jest podział na dobrych i złych, ale bohaterowie, inteligentni i przenikliwi, są jednocześnie szalenie zwyczajni w swoich emocjach, odczuciach, przeżywaniu zmęczenia i pracy jako takiej. Są zwykli, ale nie udają tej zwykłości. I to jest bardzo intrygujące.

A może ta fascynacja, o której pan mówi, wynika z tego, że jest to kino gatunkowe, w gruncie rzeczy mało dziś popularne?

Rzeczywiście trudno dziś mówić o gatunku w stanie czystym, co jest de facto pośrednio efektem II wojny światowej i szoku, jaki wywołała w ludziach. Bo wtedy tak naprawdę zrozumieliśmy, że wspaniali ludzie potrafią zachowywać się podle, a złoczyńcy bohatersko. To wtedy narodziły się współczesne gatunki – już nie proste liryczne obrazki bez kantów, ale skomplikowane historie, mieszające ze sobą emocje i przechodzące ze śmiechu w płacz czy z powagi w ironię. Jako widz jestem bardzo wyrozumiały dla tego typu zabiegów. Lubię czytelne filmy, ale podobają mi się też takie, które zgrabnie i sprawnie potrafią dany gatunek przerobić i zmieszać z innym.

Jest jeszcze druga strona medalu. Mimo że jestem łagodny i cierpliwy wobec wszelkiej maści eksperymentów w sztuce, to jednocześnie jestem przekorny. I kiedy widzę, że filmowcy za dużo kombinują, to mam ochotę krzyczeć, że kiedyś było inaczej, i z uporem pokazywać klasykę. Dobrym przykładem jest western. Byłem kiedyś wielkim fanem tego typu filmów w klasycznym wydaniu. „W samo południe”, „Dyliżans”, „Rio Bravo” to były znakomite filmy. Ale potem pojawił się Sam Peckinpah, który zaczął kręcić antywesterny, takie jak „Dzika banda” czy „Pat Garrett i Billy Kid”, w których wywrócił obowiązujący schemat do góry nogami, dystansując się od klasyki. Skomplikował historię, nadał głębszy rys psychologiczny bohaterom, pokazał odcienie dobra i zła. I to było bardzo ciekawe. Jednak gdy wszyscy zaczęli tak robić, stało się to nudne. Kiedy po latach pojawił się Kevin Costner z „Tańczącym z wilkami”, to piałem z zachwytu, bo to było coś klasycznego (choć pokazanego w odmienny sposób), na co czekałem latami.

A w tej otwartości na to, co nowe, ma pan swoją granicę, której nie przekracza? Skoro mówimy o westernach, to czy widział pan „Django” Tarantina?

Nie widziałem. I choć wielu mówi, że jego filmy to klasyka, nie będę porównywał się z ludźmi, dla których przygoda z kinem zaczęła się od pierwszego filmu Quentina Tarantino, bo kiedy on robił pierwszy film, to miałem już za sobą spory kawałek – co ja mówię – kawał życia! I to jest argument z metryki. Lubię kino, lubię oglądać filmy, ale w oczywisty sposób odbieram sztukę inaczej, mając za sobą osiemdziesiąt lat życia.

Czy jednak nie odczuwa pan zubożenia współczesnego języka filmowego? Dużo techniki, a mało pozostających w głowach historii?

Bardzo wiele innowacji dotyczących języka filmowego – np. szybki montaż, ostre cięcia, zaskakujące ustawienia kamery, nerwowy rytm – weszło, często w formie złagodzonej, do potocznego katalogu filmowego. Oczywiście wiele fascynacji twórców filmowych poszło w niepamięć, ale zawsze coś z nich zostaje…

Czas w sposób nieubłagany odsieje to, co nijakie i sztampowe. Nie zapominajmy, ile sieczki powstawało w Hollywood w latach trzydziestych. Dziś mówimy o tych czasach jako o złotym okresie historii kina i przypominamy wielkie produkcje – „Przeminęło z wiatrem”, „Casablancę” czy „Obywatela Kane’a”, ale to diamenty w morzu bylejakości. Błędem, który popełniamy współcześnie, jest przesadne akcentowanie tego, co nowe, a co w naszym odczuciu zrewolucjonizuje kino. Mówimy na przykład, że format 3D to rewolucja. Wydaje mi się, że trochę przesadzamy. Rewolucja to coś więcej niż zmiana techniczna.

Co więc było dla kina najważniejsze w historii?

Być może się mylę, ale w kinie była tylko jedna istotna zmiana – wprowadzenie dźwięku. To miało swoje konsekwencje i zostało do dziś. Choć w latach trzydziestych pojawił się kolor, a po wojnie obraz szerokoekranowy, nie miało to już takiego wpływu na rozwój kina i na jego odbiór. Rewolucja dźwiękowa tym się różni od innych, że przyniosła konsekwencje artystyczne. Zmieniła filmowy sposób narracji.

I, co ciekawe, gdy dzisiaj ktoś robi tzw. ambitny film, to sprowadza kolor do kilku barw albo wraca do klasycznej czerni i bieli. Przykładem tego jest choćby zeszłoroczny „Artysta”. Być może więc, kiedy zobaczę w 3D film klasy „Dwunastu gniewnych ludzi” albo wspomnianego już „Obywatela Kane’a”, wtedy powiem, że oto otrzymaliśmy w kinie wyjątkową jakość. To, że po ekranie chodzą jakieś komputerowo wymyślone postacie, a materia wygina się w dowolny sposób, jest dla mnie mało istotną ciekawostką.

Co było siłą wprowadzenia dźwięku?

Że rozszerzył pola odbioru, bo dzięki niemu można przekazać cały zestaw wrażeń, dawniej niemożliwych do zarejestrowania na taśmie.

Obok filmów i filmowych zjawisk w swoich audycjach poświęca pan sporo miejsca fenomenowi ekranowych gwiazd. Zastanawiam się, dlaczego kiedyś mówiliśmy tak o aktorach i aktorkach, a dziś wydaje się to naciągane?

Od zawsze było tak, że ludzie lubili mieć bohaterów, przywódców i wzorce do naśladowania. Film, poprzez swoją powszechność, przybliżył to marzenie na wyciągnięcie ręki. Tyle że sam bohater na ekranie okazał się niewystarczający. Panowie Goldwyn, Mayer, Warner, Lasky czy Zukor, ponieważ byli to bardzo inteligentni ludzie, dosyć szybko odkryli, że ważny jest nie tyle sam bohater, co ten, kto daną postać odtwarza. Bo film się skończy, ale dobrze byłoby podtrzymać zainteresowanie wokół aktora. Z tych, którzy występują, trzeba zrobić samodzielnych bohaterów. I tak się stało. Z czasem jednak ci, którzy zostali wykreowani na bohaterów, stali się ważniejsi niż postacie, które odtwarzali na ekranie, i zaczęli żyć własnym, wykreowanym gwiazdorskim życiem. Już nie było ważne, kogo gra Garbo, Bogart czy Hayworth. Ważni stali się oni sami, ich życie, ich osobiste problemy. Zdegenerowaną formę tego zjawiska obserwujemy dziś w postaci celebrytów.

Dlaczego?

Bo celebrity zakłada łatwą i przypadkową karierę bez specjalnych umiejętności. Osoby, które wystrzeliwują w górę czasami w ciągu kilku tygodni, a po kilku miesiącach już nikt o nich nie pamięta, są mało interesujące. Zajmują mnie aktorzy i twórcy z prawdziwego zdarzenia. Jeżeli wspomniałem o Grecie Garbo, to dlatego że ona była „Kimś” i grała w filmach „Kogoś” – miała nieprzeciętny talent aktorski, kształcony i rozwijany, wzbogacony precyzyjnym warsztatem i – co bardzo ważne – miała określoną osobowość. To nie było puste. Nie bez powodu oprócz doświadczenia filmowego przez wiele lat owe prawdziwe gwiazdy miały czynny kontakt z teatrem. I to widać na ekranie. Dziś jest to znacznie rzadsze.

A czy w Polsce mieliśmy gwiazdy?

Zacznijmy od podstaw. Gwiazda to jest ktoś, komu zazdrościmy, że nie jesteśmy tacy przystojni – w przypadku mężczyzn, albo tak piękni – w przypadku kobiet. Zdajemy sobie sprawę, że nigdy nie będziemy mieć obok siebie takiej kobiety lub takiego mężczyzny. To jest na starcie nieosiągalne. I już samo to tworzy w nas napięcie i wywołuje zazdrość, w której efekcie albo kogoś nienawidzimy, albo klęczymy w niemym uwielbieniu.

Żeby ten efekt osiągnąć, trzeba podsycać informacje medialne o tych bohaterach. Wszędzie musi być o nich mowa. Co oni robią poza planem filmowym? Jak żyją? Z kim się spotykają? Nad tym czuwa cały sztab ludzi. No i my takich gwiazd nie mieliśmy. Dlaczego? Otóż np. Jadwiga Smosarska – nasza najpopularniejsza, najbardziej wielbiona przez widzów przedwojenna aktorka – unikała fotografów, nie znosiła dziennikarzy i całego szumu wokół jej osoby. Czasami komuś się udawało zamienić z nią dwa zdania, ale to było wszystko. Podobnie było z genialnym Kazimierzem Junoszą-Stępowskim, który wyrzucał dziennikarzy za drzwi. Co to za gwiazdorzy, którzy trzymają się z dala od prasy, ukrywają swoje życie prywatne i nie wywołują żadnych skandali? Weźmy najprostszą sprawę – ilu mężów miała Jadwiga Smosarska…

Chyba jednego…

Ano, właśnie! Ot, i cała tajemnica. I można tak wyliczać po kolei. Lena Żelichowska, kolejna wielka aktorka przedwojenna, prywatnie żona jednego męża Stefana Norblina przez całe życie. Co to za gwiazda, o której co drugi dzień nie mamy prasowych podejrzeń o dwuznaczne prowadzenie się?!

A Pola Negri?

To wyjątek, bo Pola Negri została gwiazdą dopiero po wyjeździe z kraju. W Polsce nią nie była. Natomiast w Ameryce zrobiła wielką karierę. Nie będziemy wymieniać, ilu było mężczyzn bliskich jej sercu, od Rudolfa Valentino zaczynając, przez romans z Charliem Chaplinem, a na małżeństwie z księciem Mdivanim kończąc. To są tony sensacyjnych wiadomości, którymi karmiono widzów zarówno za życia, jak i po jej śmierci.

Dlaczego więc w Polsce nie udało się wytworzyć takiego zjawiska?

Dlatego że polski film, polska kinematografia traktowana była gorzej niż po macoszemu. Ani państwo (to się zmieniło dopiero tuż przed wybuchem II wojny światowej), ani finansiści (filmowcy nie mogli uzyskać w banku jakiegokolwiek kredytu), ani przemysłowcy itd. nie traktowali X Muzy poważnie, więc jej nie wspierali, a polski rynek był tak mały, że z wpływów ze sprzedaży biletów wyżyć nie mógł. Mówiąc krótko – gwiazdorstwo musi mieć solidne zaplecze finansowe.

Dlatego prawie wszyscy polscy aktorzy – nie tylko z miłości, ale i z konieczności – występowali na scenach dramatycznych, kabaretowych itp. Miało to, rzecz jasna, i swoje dobre strony: mieliśmy wspaniałych, dobrze przygotowanych do zawodu aktorów z dużym doświadczeniem scenicznym (różnorakim!) i życiowym.

Dramatyczną, często tragiczną cezurą były czasy II wojny światowej. Dla jednych spędzone w okupowanym przez hitlerowców kraju, dla innych – w obcych krajach, najczęściej w Stanach Zjednoczonych. Ich życie było bardzo trudne, co więcej – skomplikowane, gorzkie, a nieraz tragiczne.

Żadna polska aktorka (mam na myśli tylko te największe, np. Jadwigę Smosarską czy Lenę Żelichowską) nie zrobiła nawet najmniejszej kariery filmowej czy teatralnej w Stanach Zjednoczonych. Dotyczy to oczywiście także aktorów, choćby Stanisława Sielańskiego, a również tych, którzy już po wojnie pozostali na Zachodzie, jak Maria Bogda i Adam Brodzisz. To były ich artystyczne, a może i życiowe klęski. Oczywiście nie zapominajmy o tych, którzy czas wojny spędzili w okupowanym kraju – opowieści o nich są często wstrząsające. Niektórzy, np. Aleksander Żabczyński, oficer II Korpusu, ranny pod Monte Cassino, wrócił po wojnie do Polski, ale w filmie już nie zagrał. Po prostu dlatego że dla romantyczno-zabawnego amanta, w którego wcielał się w przedwojennych komediach i melodramatach, nie było ról. Nie zapominajmy, że nasz film zmienił się radykalnie.

Czy ten stan to była kwestia ówczesnej polityki?

Tak się to czasem tłumaczy, w kluczu politycznym i walką z przedwojenną reakcją. Jest w tym szczypta prawdy, ale dalece niepełna. Wspomniałem Aleksandra Żabczyńskiego, ale dotyczyło to i innych. Mieczysława Ćwiklińska, druga pod względem popularności po Smosarskiej, zagrała po wojnie w jednym filmie – „Ulicy Granicznej”, ale grała rolę żywcem z dawnych filmów wziętą, bo taką postać w tym filmie przewidziano. Podobnie Elżbieta Barszczewska, którą przed wojną można było oglądać w wielu głównych rolach, po wojnie zagrała tylko w „Rytmie serca” u Kamińskiego. Maria Malicka pojawiła się też tylko raz – w „Barierze” Jerzego Skolimowskiego.

Krótko mówiąc – zwyczajnie nie było dla nich ról, bo zmienił się film, tematyka i sposób opowiadania. Proszę porównać filmy, które powstały w latach trzydziestych z tymi nakręconymi po wojnie. Kto miałby zagrać w „Pokoleniu”, „Popiele i diamencie”, „Skarbie”, „Celulozie”, „Eroice”, „Ewa chce spać”, „Pociągu” czy „Bazie ludzi umarłych”? Zresztą w niektórych filmach przedwojenni aktorzy mimo wszystko się pojawiali, nawet w rolach pierwszoplanowych, np. Jerzy Pichelski w „Lotnej”, Tadeusz Fijewski, Tadeusz Białoszczyński, Andrzej Szalawski…

Nie wolno też zapominać – o czym już wspomniałem – że polscy aktorzy zawsze byli związani z teatrem, często podkreślali, że naprawdę go kochają i że spełniają się na scenie. I prawie wszyscy po wojnie w teatrze grali. Czy filmowcy mogliby ich bardziej wykorzystać? Na pewno tak, ale tu zaczynamy już gdybać…

Nie zapomnę swojej rozmowy z bardzo już wtedy chorą Mieczysławą Ćwiklińską. Rozmawialiśmy w Konstancinie dla programu „W starym kinie”. Rozmowa trudna, nie kleiła się, mimo że pytania i odpowiedzi były zawczasu przygotowane. Ale wszystko było jakoś rwane… Niemniej na koniec zadałem jej pytanie, które tak naprawdę nie powinno paść, bo odpowiedź na nie wydaje się tak oczywista jak słońce. Ale zapytałem, co w całej jej karierze było dla niej ważniejsze: film czy teatr? A wtedy ona, jakby zapominała o wszystkim dookoła, chorobie, bólu, trudnościach w mówieniu, wyprostowała się, uśmiechnęła promiennie i głęboko, i z emfazą wykrzyknęła – „Teatr! Tylko teatr”…

Całe życie zachęca pan do oglądania filmów, ale czy przy tak ogromnym doświadczeniu miał pan taki tytuł, o którym mówiło się z trudnością albo wcale?

Przypominają mi się dwa tytuły. Pierwszy to „Zakazane zabawy” René Clémenta, zdobywcy Złotego Lwa na Festiwalu Filmowym w Wenecji w 1952 roku. Mało znany, ale świetny film. Rzecz dzieje się na głębokiej prowincji we Francji w czasie wojny. Dzieci zajmują się tytułowymi zabawami, czyli tym, co widzą dookoła siebie, a czego my jako widzowie nie widzimy. Improwizują pogrzeby zwierząt, budują groby i wieńczą je robionymi przez siebie krzyżami. Pretekstem do tych zachowań jest podsłuchana rozmowa wieśniaków, którzy mówiąc na temat nalotu, stwierdzili, że ofiar było tak dużo, że grzebane były jak psy. Problem zaczyna się wtedy, gdy o tej dziecięcej grze dowiadują się dorośli. Wówczas we wsi wybucha skandal. Gdy widziałem ten film, byłem już dorosłym człowiekiem, ale tak go przeżyłem, że nie potrafiłem napisać ani słowa… Ujęcie wojny zderzone z niewinnością i nieświadomością dzieci. Asceza obrazu przy jednoczesnej intensywności gry młodych aktorów były dla mnie wprost dojmującym przeżyciem.

Drugim takim filmem była „Ballada o żołnierzu” Grigorija Czuchraja z 1959 roku. To jest film opowiadający – w tle – o „wielkiej wojnie ojczyźnianej”. Młody żołnierz w nagrodę za bohaterstwo dostał kilka dni urlopu i jedzie przez ogarniętą wojną Rosję do swojej matki. Bardzo prosta fabuła jest liryczną opowieścią o losach chłopaka, który chce się spotkać z matką, a po drodze spotyka dziewczynę, z którą chciałby spędzić całe życie. Ale jak to jest opowiedziane! Z sentymentem, z wyczuciem romantyzmu i z głębokim zrozumieniem dramatu ludzkiego życia. Pracowałem wtedy w redakcji „Filmu” i poprosiłem ówczesnego naczelnego Bolesława Michałka, żeby mnie z tej recenzji zwolnił. Siedziałem nad tekstem i absolutnie nie potrafiłem nic z siebie wykrzesać. Jak opisać w słowach to, co się widziało? Historię człowieka, jego losu, z jednej strony miłosną i ulotną, a z drugiej tak niezwykle prawdziwą i przejmującą. Muzyka, siła obrazu i nieprawdopodobna siła uczuć, które ten film wywołuje, spowodowały, że czułem się kompletnie bezradny. I wydawało mi się, że gdy zacznę pisać, rozbierać ten film na czynniki pierwsze i je oceniać, to zwyczajnie będę nie tylko śmieszny, ale zachowam się jak przysłowiowy słoń w składzie porcelany albo jak świętokradca.

Takie filmy powstają po dziś dzień. Tyle tylko, że teraz nie mam takich dylematów – pisać czy nie pisać, bo odkąd sam zacząłem robić filmy, powiedziałem sobie: słowa krytyki nie napiszę. Wydaje mi się niestosowne oceniać dzieła – z całym szacunkiem – moich kolegów po fachu.

Jestem obecnie w luksusowej sytuacji – oglądam filmy zupełnie bezkarnie, poddaję się emocjom i nie muszę się tłumaczyć z tego, dlaczego film mi się podobał lub nie. Mówię tylko, że zrobił na mnie wrażenie, i koniec. Reszta to moja prywatna sprawa.

Do kina chodzę coraz rzadziej
Stanisław Janicki

urodzony 11 listopada 1933 r. w Czechowicach-Dziedzicach – polski pisarz, dziennikarz i scenarzysta, krytyk filmowy i historyk kina, autor cyklicznego programu telewizyjnego W starym kinie – najdłużej nadawanego programu filmowego w historii polskiej telewizji (od 1...

Do kina chodzę coraz rzadziej
Roman Bielecki OP

urodzony w 1977 r. – dominikanin, absolwent prawa KUL i teologii PAT, kaznodzieja i rekolekcjonista, od 2010 redaktor naczelny miesięcznika „W drodze”, były Prowincjalny Promotor Środków Społecznego Przekazu (2018-2022), autor wielu wywiadów, recenzji filmowych i literackich...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze