Dlaczego chcesz wracać?
Oferta specjalna -25%

Drugi List do Koryntian

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 59,90 PLN
Wyczyść

Kameruńczyka nie obchodzi zbytnio, czy będzie mu pomagać jeden Bóg, czy wielu bogów, byleby robili to skutecznie.

Odwiedzając braci dominikanów w różnych krajach, od pewnego momentu wiedziałem, że muszę się spieszyć do Kamerunu. Kiedyś pracowało tam czterech Polaków, teraz został jeden. Gdy nawiązałem kontakt ze Stanisławem Gurgulem, napisał, że kończy swój pobyt w Afryce i prawdopodobnie we wrześniu ją opuści. Jechałem zatem na pożegnanie z Afryką. Chciałem się dowiedzieć, dlaczego nasi bracia wyjeżdżają z Czarnego Kontynentu. Przez pierwsze dni mój współbrat pokazywał mi swój świat. Potem siedliśmy razem w refektarzu klasztoru dominikanów w Yaounde. W rozmowie uczestniczyli też siostra Gizela, misjonarka z Polski od ośmiu lat pracująca w Kamerunie, oraz ojciec Michel, który spędził tu 30 lat, zanim wrócił do rodzinnej Francji. Od czasu do czasu wpadał też któryś z afrykańskich dominikanów.

* * *

– Od dawna chodziły mi po głowie myśli misyjne – rozpoczął opowiadanie Stanisław. – Gdy nasz prowincjał ojciec Tadeusz Marek wrócił z Kamerunu i zapytał, który z nas byłby gotowy tam wyjechać, zacząłem poważnie się nad tym zastanawiać. Miałem poczucie, że Chrystus mnie tam wzywa, że Eucharystia, w której uczestniczę, jest identyczna w Afryce i w Europie. Ta myśl wracała do mnie później wiele razy. Gdy odprawiałem msze w rozwalających się kaplicach w najbardziej zapadłych zakątkach Kamerunu, wiedziałem, że jest to ta sama Eucharystia, którą odprawiamy w najwspanialszych świątyniach Europy. Teraz jednak ten argument już mi nie wystarcza…

Po otrzymaniu święceń przez rok byłem katechetą w szkole, potem pomagałem w duszpasterstwie akademickim. Po święceniach mojego współbrata Dariusza Godawy w 1993 roku pojechaliśmy na trzymiesięczny rekonesans do Kamerunu. Po raz pierwszy dotykałem rzeczywistości afrykańskiej. Biskup przedstawił nam koncepcję naszej pracy. Chciał zorganizować pogłębioną formację chrześcijańską dla żonatych i mających dzieci mężczyzn, którzy ukończyli gimnazjum. Wykształcenie i rodzina miały być gwarancją stabilności, tego, że nie będą zbyt często zmieniać miejsca zamieszkania. Mieliśmy im zapewnić dwu, trzyletnie szkolenie w zbudowanym przez nas centrum, z nadzieją, że po jego ukończeniu wrócą do swoich środowisk i staną się liderami chrześcijańskimi, zaczynem przemieniającym duchowe oblicze Kamerunu.

Po tym rekonesansie pojechaliśmy na rok do Francji, by się uczyć języka francuskiego. Mieszkaliśmy w parafii na przedmieściach Paryża i dojeżdżaliśmy do centrum, do Instytutu Katolickiego na lektoraty. Parafia za naszą niedzielną posługę duszpasterską zapewniała nam mieszkanie i utrzymanie.

* * *

W październiku 1994 roku przyjechaliśmy na stałe do Kamerunu. Zamieszkaliśmy w Diang. Na miejscu okazało się, że Polska Prowincja Dominikanów dogadała się z miejscowym biskupem, ale nie poinformowała o naszym przybyciu współbraci z Francji, co już na początku spowodowało pewien zgrzyt. Wkrótce po przybyciu dowiedzieliśmy się, że biskup chce otworzyć centrum formacyjne w Bertoua. Przenieśliśmy się zatem do tego miasta i zamieszkaliśmy na terenie biskupstwa. To nie był dobry czas, bo wspólnota zakonna ma swoje prawa, a biskup i jego otoczenie swoje. Pojawił się więc konflikt interesów. Po trzech latach przenieśliśmy się do dzielnicy Mokolo IV, gdzie miało powstawać centrum. W dniu przeprowadzki dojechał brat Jakub Zagajski, jakiś czas potem ojciec Marian Hanusek. Darek zajął się parafią, a my z Marianem jeździliśmy po parafiach, zapraszani przez proboszczów i prowadziliśmy sesje dla katechistów. W czasie takich sesji mieszkaliśmy na misji, spożywając posiłki z naszymi katechistami. W podsumowaniach sesji Kameruńczycy podkreślali, jak ważne było dla nich doświadczenie życia we wspólnocie.

Jednocześnie, próbując realizować koncepcję biskupa, organizowaliśmy kilkumiesięczne sesje dla żonatych mężczyzn. To były przymiarki, po których projekt upadł, bo nie zdobyliśmy środków na stworzenie centrum formacyjnego. Dziś sądzę, że biskup nałożył na nas zbyt ambitne zadanie. Dwom dominikanom, którzy jeszcze nie znali Afryki, powierzył napisanie programu, na podstawie którego mieliśmy prowadzić Kameruńczyków do dojrzałego chrześcijaństwa. Biskup chciał również, byśmy stworzyli projekt architektoniczny ośrodka, który miał zostać przedłożony różnym instytucjom zdolnym wyłożyć środki na jego budowę i funkcjonowanie. Było to ponad nasze siły, zwłaszcza że nie byliśmy przygotowani do pracy misyjnej. Czerpaliśmy z naszego minimalnego doświadczenia duszpasterskiego wyniesionego z Polski. Tymczasem Holendrzy czy Francuzi działali inaczej. Dopiero z upływem czasu uczyliśmy się na własnych błędach, nabieraliśmy doświadczenia.

Projekt upadł, zanim zdążyliśmy się zetknąć z problemami, których doświadczali inni misjonarze realizujący podobne pomysły. Miałem okazję odwiedzić analogiczne centrum prowadzone przez kapucynów z Republice Środkowej Afryki. Formowali oni katechistów, zarówno teologicznie, jak i zawodowo. Uczyli ich stolarki, by po powrocie do domu mieli fach w ręku. Na koniec sesji każdy z katechistów dostawał walizkę narzędzi, by miał czym zarabiać na chleb. Pierwszą rzeczą, którą robili absolwenci formacji po opuszczeniu centrum, była sprzedaż walizki z narzędziami. Nie mieli najmniejszego zamiaru pracować. Koncepcja była wspaniała, ale ludzie niegotowi do jej realizacji. Czasem w działaniach misjonarzy brakuje wsłuchania się w ludzi.

– Ten brak wsłuchania w ludzi powoduje, że chrześcijaństwo w Afryce nie zakorzeniło się jeszcze tak, jak powinno – wpadł mu w słowo Alain, młody dominikanin z Kongo, który niedawno przyjął święcenia kapłańskie. Pojawił się akurat w refektarzu, by się czegoś napić. – Brakuje inkulturacji.

– Czy inkulturacja to na razie postulat i pragnienie, czy też istnieje już całościowa koncepcja przełożenia Ewangelii na kontekst afrykański? – pytam przekornie, wielokrotnie bowiem słyszałem to hasło wytrych, ale nigdy nikt nie potrafił mi powiedzieć, na czym ma ona polegać.

– Niestety z konkretami jest trudno – odpowiedział Alain nieco już spokojniejszym tonem. – Jesteśmy raczej na etapie pragnienia i szukania. Inkulturacja jest jednym z najczęściej dyskutowanych problemów w teologii, jednak do tej pory trochę za bardzo szukano rozwiązań w przeszłości. Tymczasem nie chodzi o to, by zastanawiać się, jakimi tradycyjnymi wartościami żyły kiedyś ludy Afryki, ale by dostrzec, jaki dzisiaj jest nasz sposób życia i co do niego może wnieść Ewangelia, jak ubogacić nasz sposób myślenia i działania. Bo ciągle widać rozdwojenie. Ludzie chodzą do kościoła, a jednocześnie biegną za jakimś wrzeszczącym samozwańczym prorokiem. Afrykanie oczekują rozwiązań natychmiastowych, oczekują sukcesu. Takie samo podejście mają do kwestii wiary. Od Kościoła ludzie domagają się raju na ziemi, natychmiast, od razu. Jeśli w takim klimacie pojawi się ktoś, kto obieca im zdrowie i pieniądze, to ludzie będą walić do niego drzwiami i oknami. To dotyczy wszystkich warstw społecznych. Gdy mówimy o wsłuchaniu się w ludzi, o inkulturacji, to nie chodzi o wskrzeszanie tradycyjnych wierzeń, ale o to, by Dobra Nowina dotarła do Afrykanów takich, jacy oni są dzisiaj. Bardzo trzeba zadbać o pogłębienie wiary.

* * *

Po wyjściu Alaina Stanisław podjął opowieść. – My poznajemy prawa naturalne, które później znajdują praktyczne zastosowanie. Budujemy drogi, mosty, samochody, samoloty, telefony, komputery… Oni ujarzmiają świat duchami. Twierdzą, że przez kontakt z nimi potrafią wstrzymać lub sprowokować deszcz. Tu nie ma koherentnej logiki. Spokojnie obok siebie mogą istnieć sprzeczności i nikomu to nie przeszkadza. Młodzież jest tak głęboko zanurzona w tradycyjnej mentalności, że mimo nauki szkolnej, prowadzonej w zachodnim stylu, nie przyjmuje europejskiego sposobu myślenia. To nie jest kwestia inteligencji, bo talentów im nie brakuje, ale zupełnie innego sposobu przeżywania świata.

Wiem, że to, co powiem, nie zabrzmi poprawnie politycznie, ale jeśli moja opowieść ma być szczera, to muszę stwierdzić, że z naszego punktu widzenia większość ludzi w Kamerunie jest dosyć infantylna. Nie przejawiają inicjatywy, są jak najdalsi od brania odpowiedzialności za siebie i innych, nie planują swego życia.

W tym momencie włączyła się do rozmowy siostra Gizela. – Biali żyją z zegarkiem w ręku. Planują, rozliczają się z czasu, chcą zawsze gdzieś zdążyć. Tymczasem Kameruńczycy się zastanawiają, dlaczego ci dziwni ludzie tak biegają. W Kamerunie wszyscy mają na wszystko czas. Tu trzeba zapomnieć o zegarku, żeby w ogóle zacząć funkcjonować. Jeśli umówisz się z kimś na ósmą, to powinieneś się cieszyć, jeśli zjawi się o dziesiątej. Biali myślą, co zrobić najpierw, co potem, co będzie jutro, a co za tydzień. Dla Kameruńczyków liczy się tylko dzisiaj. Czasem to i tak jest za wiele. Rozpoczynając dzień, nie myślą, co będą robili wieczorem, bo do wieczora wiele może się zmienić. Planują czas tylko do południa. Gdy biały zaplanuje coś wspólnie z Kameruńczykami, to nie może być pewny, że dojdzie do realizacji planów, ponieważ jego partnerzy mogą gdzieś wyjechać, zapomnieć o umowie albo zmienić zdanie. Odpowiedzialność za wcześniejsze zobowiązania nie istnieje.

W charakterze Kameruńczyków istnieje coś, co ja jako Polka nazywam obojętnością. Oni pewnie by tego tak nie nazwali. Każdą trudność kwitują słowami: „Pan Bóg tak zaplanował”. Nie jest to jednak poddanie się woli Bożej, tylko bierność w podejściu do rzeczywistości. Nie ma bowiem w ich mentalności rozeznawania woli Bożej, jest raczej szukanie przyczyn zdarzeń, które już miały miejsce. Jak ktoś jedzie motocyklem z niebezpieczną prędkością, przewróci się i połamie, to też stwierdzi, że Pan Bóg tak chciał. Kameruńczycy są czasami jak dzieci, którymi trzeba się opiekować, wspierać, tłumaczyć, zachęcać. Zastanawiam się, czy to nie jest problem misjonarzy, którzy za bardzo chcą dla nich coś zrobić. Są misje, które funkcjonują w taki sposób, że bez misjonarza ludzie nic nie potrafią dokonać, bo przez długie lata on się o nich bez przerwy troszczył. Tam, gdzie obecnie przebywam, Kościół funkcjonuje zaledwie od 60 lat. Na samym początku powstawały misje matki, gdzie duże grupy misjonarzy, zwłaszcza spirytynów, budowały stacje misyjne i kościoły. Z takich ośrodków mniejsze grupy misjonarzy ruszały pieszo do poszczególnych wiosek. Panował pierwotny entuzjazm. Ludzie dziś wspominają, że pierwsi misjonarze byli dobrzy, bo wszystko dawali: ryż, ryby, ubrania, sprzęty domowe, środki czystości. Wtedy było w kościele dużo ludzi, dużo chrztów i ślubów – gorzko komentuje siostra Gizela. – Teraz siostry, które stanowią drugą falę misyjną, mniej dają, a więcej wymagają, mobilizują do zaangażowania, oczekują współtworzenia, współodpowiedzialności za Kościół. Z tego powodu jesteśmy krytykowane przez miejscowych. Wprost są wobec nas formułowane oskarżenia o to, że skoro nie dajemy dóbr materialnych, to pewnie dlatego że jesteśmy wredne, skąpe i zatrzymujemy je dla siebie. W skrajnych wypadkach mówi się, że na Kameruńczykach zarabiamy. Jeździmy wszak samochodami, a Kameruńczycy z naszej misji chodzą pieszo. W konsekwencji ludzi w kościele jest mniej, mniej też przystępuje dziś do sakramentów. Czasami kościół jest pusty. Widać, że masowe nawrócenia w czasie pierwszej fali misyjnej nie przetrwały kilkunastu lat. Były zbyt powierzchowne.

– Istnieją inne interpretacje tego faktu – wtrąca się Stanisław. – Niejednokrotnie można się spotkać z opinią, że ta pierwsza fala misyjna była lepiej przygotowana i skuteczniejsza niż my, dzisiejsi misjonarze. Można odnieść wrażenie, że również pierwsi katechiści byli bardziej oddani Ewangelii niż obecne pokolenie. Poza tym dodatkowym czynnikiem osłabiającym oddziaływanie misjonarzy są powszechnie dostępne media, które rozmywają przekaz Ewangelii.

* * *

– Wróćmy jednak do przerwanej historii pobytu polskich dominikanów, a szczególnie twojego, Stanisławie – poprosiłem po chwili milczenia, które zapadło.

– Nasza parafia w Bertoua pod wezwaniem świętych Piotra i Pawła położona była na obrzeżach miasta, ale należała do niej również tak zwana pista, czyli droga do Deng-Deng, wzdłuż której ulokowane były wioski objęte naszą posługą duszpasterską. Najdalsza z nich była oddalona o 100 kilometrów. Nasz dom stał stosunkowo niedaleko centrum miasta, więc mieliśmy prąd i blisko po zakupy, ale duszpasterzowaliśmy często wiele kilometrów od domu: odprawialiśmy msze, udzielaliśmy sakramentów. Były wioski, w których pojawialiśmy się tylko na Boże Narodzenie i Wielkanoc. Często żałowałem, że kontakt z księdzem jest dla tych ludzi czymś wyjątkowym. To jest pewnie jedna z przyczyn, dlaczego ewangelizacja tych terenów postępuje tak wolno. Podczas takich świątecznych odwiedzin trzeba się było jeszcze spieszyć, bo jeśli wiosek było ze dwadzieścia, to nie chcieliśmy, by nasza obecność była zbyt oddalona czasowo od dnia uroczystości.

Gdy kilka lat później pracowałem w Yoko, wyprawa do niektórych wiosek zajmowała tydzień. Najpierw jechało się setki kilometrów samochodem, a potem trzeba było iść pieszo. Najpierw do jednej wioski, dzień w niej pozostać, iść pieszo drugi dzień do następnej, i jeszcze następnej.

W mieszkańcach takich oddalonych miejscowości żyją wszystkie tradycyjne zwyczaje i nawyki: kult przodków, rzucanie uroków, zawiść wymuszająca równanie w dół. Trudna była świadomość, że pojawiając się raz na rok, przychodzimy z zewnątrz. Nie byłem nawet pewny, czy katechista jest przekonanym chrześcijaninem i czy to, co przekazuje ludziom, jest zgodne z chrześcijaństwem. Ludzie wyczuwali co prawda, że Kościół ma dla nich sensowną propozycję, ale do tego, by uznawali go za swój, za instancję religijną, z którą się będą utożsamiać, droga jest jeszcze bardzo daleka.

– Dla Kameruńczyków Bóg, którego głoszą misjonarze, jest jednym z duchów – wtrąciła siostra Gizela. – Nie są oni monoteistami. Może inaczej jest w Yaounde, stolicy kraju, ale w wiosce, wśród prostych ludzi, wśród których pracuję, najpierw chrzci się dziecko w kościele, a potem dokonuje tradycyjnych rytów. Ludzie nie chcą bowiem, by ktoś rzucił na nie czary albo żeby było atakowane przez złe duchy. Mówienie wśród takiego ludu o Bogu Ewangelii jest szalenie trudne. Dla tych ludzi Pan Bóg jest duchem wszechmocnym, ale niebezpiecznym i należy się Go bać. Trudno dziś mówić o miłosierdziu, o Bogu kochającym i dobrym, skoro Kameruńczycy przez wieki żyli w strachu przed czarami i duchami. Chrześcijaństwo w Kamerunie istnieje dopiero kilka dziesiątków lat, więc nie jest łatwo od razu dotrzeć do mieszkańców z Nowiną, że jest taki duch, który ich kocha i pragnie ich dobra. Boga czci się ze strachu. Między chrześcijaństwem a Kameruńczykami istnieje wielka przepaść i musi upłynąć jeszcze wiele lat, zanim zostanie zasypana.

– Kameruńczyków niezbyt interesuje problem monoteizmu – włączył się do rozmowy ojciec Eloi, wykładowca na Uniwersytecie Katolickim w Yaounde, który od jakiegoś czasu przysłuchiwał się naszym dywagacjom. Nie wydawał się zdziwiony czy dotknięty słowami siostry na temat swoich rodaków. – Kameruńczycy pytają, czy chrześcijaństwo jest religią skuteczną. Kruchość życia w Afryce i jego wielorakie zagrożenia sprawiają, że pragnienia zaspokojenia głodu czy poczucia bezpieczeństwa zwracają Kameruńczyków w stronę religii. Sposób myślenia jest taki: „Jeśli misjonarze chrześcijańscy proponują chrzest, to go przyjmę. Przyjedzie ktoś inny, kto zaproponuje inny sposób kontaktu z Bogiem, też go przyjmę. A potem zweryfikuję, która z tych religii bardziej pomaga mi w życiu”. Kameruńczyka nie obchodzi zbytnio, czy będzie mu pomagać jeden Bóg, czy wielu bogów, byleby robili to skutecznie. Bóstwo, które jest nieskuteczne, zostanie porzucone. Również duszpasterze, którzy obiecują uzdrowienie, a ono nie następuje, są w oczach Kameruńczyków spaleni.

– To znaczy, że religijność skupiona jest na doczesnym powodzeniu? – zapytałem.

– Afrykańska religijność jest bardzo antropocentryczna – odpowiedział Eloi. – Kwestia życia po śmierci jest drugorzędna. „Dziś mnie interesuje, by mój syn wyzdrowiał, więc pójdę do każdego, kto zaoferuje mu zdrowie”. Takie podejście nie oznacza opuszczenia chrześcijaństwa. Dla wielu Kameruńczyków bycie chrześcijaninem i korzystanie z pomocy tradycyjnych czarowników nie stoi w sprzeczności.

– Słyszałem jednak, że Kościół w Kamerunie, mimo tego skupienia na doczesności, o którym wspominasz, nie potrafi nawiązać dialogu ze współczesnością.

– Kamerun zmienia się cywilizacyjnie, społecznie, politycznie, kulturalnie… Mam wrażenie, że Kościół stoi z boku, a zmiany następują niezależnie od niego. Jedynym człowiekiem, który potrafił zabrać głos na temat posunięć rządu i prezydenta, był emerytowany obecnie kard. Tumi. Reszta hierarchów milczy. Napiszą od czasu do czasu jakiś ładny dokument, ale dalsze działania księży i samych biskupów nijak się będą miały do treści zawartych w owym liście. Mam wrażenie, że Kościół w Kamerunie i teologia, którą uprawia, są oderwane od realiów.

– Te zmiany cywilizacyjne widać zwłaszcza w mieście – podjął wątek Stanisław. – Ludzie są tu mniej skłonni do wierzenia w duchy, ale są też wykorzenieni, zapominają o swojej tradycji, trochę się wstydzą swojej wiary. Opuścili swoją kulturę, ale nie nabyli jeszcze nowej. Widać jednak, że brakuje im tradycyjnej wspólnoty. Chętnie bowiem łączą się w różne stowarzyszenia. W parafii Kongo, w której pracowałem, było 15 chórów. Z drugiej strony, w miastach, takich jak Duala, trudniej jest przyciągnąć ludzi do parafii, bo są bardziej zajęci pracą niż ci w parafiach wiejskich. Każdy szuka dorywczego zajęcia, by zarobić trochę grosza.

Inną cechą mentalności Kameruńczyków jest trybalizm, czyli przywiązanie do swojego plemienia. Europejczyk nie jest w stanie rozpoznać, kto z jakiego plemienia pochodzi, a dla Kameruńczyków jest to ważne. Jeśli ktoś obejmie stanowisko w urzędzie, to współpracowników dobierze według klucza plemiennego, a nie według kompetencji. Nawet biskup jednej z diecezji nie ustrzegł się tego procederu i po ingresie pozbył się z kurii pracujących tam od lat zakonników, a obsadził stanowiska swoimi krewnymi.

* * *

Gdy wydawało się, że moi rozmówcy skończyli opowiadać o mentalności Kameruńczyków, a Eloi odszedł do swoich zajęć, zadałem Stanisławowi pytanie, które od dawna mnie intrygowało: – Z czego żyliście? Za co utrzymywaliście swoją misję?

– Z łaski Bożej – odpowiedział. – Biskup, który nas zaprosił, starał się dla nas o intencje mszalne, ale ich uzyskiwanie było wyjątkowo niesympatyczne. Zachowanie ekonoma diecezjalnego było dla nas wręcz upokarzające, bo za każdym razem trzeba się było o te pieniądze dobijać. Dużym błędem naszych władz zakonnych było niezauważanie problemu finansowego. Gdy wysyła się ludzi na misje, to powinno się zatroszczyć o to, by misjonarz miał minimum pieniędzy na własne utrzymanie. O tym, czy ma ich więcej – czyli o pieniądzach na dom, samochód, konkretne projekty – można dyskutować, jednak minimum egzystencji trzeba mu zapewnić. W naszym wypadku nikt się tym nie interesował. Polscy przełożeni twierdzili, że to zadanie biskupa, a ten nie kwapił się z łożeniem na nasze utrzymanie. Żaden prowincjał nie miał okazji się przekonać, z czego żyjemy, bo nigdy nie mieliśmy prowincjalskiej wizytacji. Próby rozmowy na ten temat podczas naszych wizyt w kraju też kończyły się niczym. Szkoda…

Radziliśmy sobie zatem, tak jak wielu misjonarzy. Gdy jadą na urlop do Polski, to nie myślą o odpoczynku, ale o tym, z kim się spotkać, gdzie powiedzieć niedzielne kazania, gdzie będzie okazja na zbieranie pieniędzy… Ludzie w Polsce rzadko zdają sobie sprawę z tego, jak duże sumy są tutaj niezbędne. Misjonarz musi gdzieś mieszkać, więc trzeba opłacić dom. Do obsługi dużego terenu niezbędny jest samochód, a to oznacza również paliwo i naprawy. Biorąc pod uwagę stan tutejszych dróg, musi to być terenowy pickup. Misjonarz musi jeść i pić. Jeśli ma sam starać się o pieniądze, musi polecieć do Europy, a bilety lotnicze nie są tanie. Potrzebne jest jeszcze ubezpieczenie misjonarza: 1500 złotych rocznie. Kameruńska wiza pobytowa – 1200 złotych rocznie. Mieszkając w brusie, czyli dzikim terenie, gdzie nie ma dróg asfaltowych, bieżącej wody, a czasem nawet prądu, raz w miesiącu trzeba pojechać na zakupy do Yaounde. Masz do przejechania w dwie strony 700 kilometrów plus koszty pobytu, bo nikt noclegu ani jedzenia nie da tu misjonarzowi za darmo. Jeśli przebywasz w wiosce i coś się popsuje, to albo naprawisz to sam, albo musisz specjalnie jechać setki kilometrów do fachowca albo po niezbędną do urządzenia część. To są już poważne kwoty, których Polska Prowincja Dominikanów nigdy nie pomogła nam zdobyć.

Mówię tu tylko o utrzymaniu i funkcjonowaniu misjonarzy, a nie wspomniałem o kosztach budowania kaplic w poszczególnych wioskach. Miejscowi ludzie są w stanie zmobilizować się, by wyprodukować bloki ziemne czy pozbierać kamienie na budowę, ale nie będą mieli pieniędzy na drewno czy blachę. Oczekują więc pieniędzy od misjonarza. Jeśli takich wiosek masz pod opieką 40, to pomyśl, jakie to są koszty. Organizując sesje dla katechistów, musieliśmy sprowadzić ich w jedno miejsce. Trzeba było zorganizować samochód, zapewnić jedzenie i zorganizować drogę powrotną. Na to potrzebne są pieniądze.

Innym źródłem dochodu są projekty składane w różnych agendach pomocowych. Gdy w szkole popsuły się ławki, napisaliśmy projekt do instytucji charytatywnych wspierających kraje rozwijające się. Chcąc finansować przedsięwzięcia duszpasterskie, można było pisać do Watykanu czy Kirche im not. Za każdym razem była to jednak potężna, papierkowa robota wymagająca dużo czasu i znajomości rzeczy.

* * *

– Kwestia pieniędzy ma też drugie dno – wtrąciła siostra Gizela – tworzy mur między misjonarzami a Kameruńczykami. Mówiłam już o oskarżeniach, które padają pod naszym adresem. Jednak jeszcze boleśniejszy jest dla mnie fakt, że w oczach wielu Kameruńczyków nie jestem osobą, tylko dawcą pieniędzy. Jestem euro na dwóch nogach. Kameruńczycy potrafią z misjonarzem sympatycznie rozmawiać, czynić miłe gesty, ale po pewnym czasie i tak powiedzą, czego od niego oczekują. Oczywiście generalizowanie jest krzywdzące, bo są tu ludzie, którzy potrafią wznieść się ponad perspektywę darów, ale większość mieszkańców Kamerunu, z którymi się spotykam, patrzy na mnie jak na portfel, z którego należy wyciągnąć jak najwięcej. Nie wierzę, że czarni są zdolni do autentycznej przyjaźni z białymi.

– To znaczy, że nie macie żadnych przyjacielskich kontaktów z ludźmi, wśród których żyjecie przez długie lata? – zapytałem zdziwiony.

– To rzeczywiście jest trudne – odpowiedział Stanisław. – Ważnym obszarem głoszenia jest kontakt z ludźmi, z którymi żyjesz na co dzień, z robotnikami na budowie, z paniami w kuchni… Gdy były moje urodziny, zaprosiłem do stołu kucharkę, stróża… Czasami rozmowy dotyczą życia codziennego, ale udaje się je też skierować na tematy religijne. Gdy pojawia się zaufanie, ludzie mówią coś ważnego, dopuszczają do swoich tajemnic. Takie wsłuchiwanie się jest szansą, ale może stać się ciężarem. Zbliżysz się do jakiegoś człowieka czy rodziny, spontanicznie pomożesz komuś jeden czy drugi raz materialnie i Kameruńczykowi się wydaje, że jest w twojej kieszeni, że zawsze może od ciebie coś dostać. Mówienie, że pomoc się skończyła, że nie będzie dalszego finansowania, nie dociera. W takich wypadkach bardzo pomagają przeprowadzki z miejsca na miejsce, uwalniają od ciążących roszczeń.

– No dobrze – przerwałem Stanisławowi – ale w myśl stereotypu Afryka to biedny, zacofany kontynent, na którego losach zaważyły wieki niewolnictwa oraz kolonizacji i który gnębiony jest klęskami żywiołowymi i wojennymi, więc wymaga od nas, ludzi z krajów rozwiniętych, solidarności i dzielenia się tymi środkami, które posiadamy. Czy nie ciąży na nas obowiązek pomagania Afryce?

– Czymś innym jest obowiązek mądrej solidarności, a czym innym roszczeniowa postawa Afrykanów – odpowiada mi Stanisław. – Jeśli jesteś biały, to zawsze będą cię traktowali jak patrona, czyli człowieka, któremu można oferować każdą usługę, byle od niego wyciągnąć pieniądze. Nie ma w Kamerunie aktów niechęci wobec białych, ale kultywowana jest przepaść między nimi. Od czasu do czasu Afrykanie wypominają: my byliśmy niewolnikami, wyście nas sprzedawali… i nie mają zamiaru zapominać o przeszłości, bo to jest wygodne, bo na tej podstawie mogą się domagać zadośćuczynienia i pomocy. Budżety wielu krajów afrykańskich z góry zakładają, że pomoc płynąca z krajów bogatych czy ONZ-etu będzie trwała wiecznie. Nie ma w ich myśleniu ekonomicznym perspektywy samodzielności. Sposobem na życie niektórych Kameruńczyków jest przygotowywanie projektów dotyczących np. walki z AIDS, głodem czy analfabetyzmem. Po uzyskaniu środków żyje się tak długo, aż się nie skończą. O rozliczenie nie trzeba się martwić, bo nikt z wygodnych białych biurokratów nie pofatyguje się na kameruńską prowincję.

– A gdy pieniądze się już skończą?

– To się pisze następny projekt.

– No dobrze, ale bieda i głód są tu rzeczywistymi problemami – nie daję za wygraną. – Przecież istnieje tu kwestia słabej edukacji, niedożywienia, epidemii.

– Czymś innym jest pomoc, a czymś innym postawa polegająca na tym, jakby bez misjonarzy Kameruńczycy nie potrafili nic zrobić, jakby byli małymi dziećmi, które bez rodzica są bezradne – wtrąca siostra Gizela. – Dziś wielu misjonarzy zwraca uwagę na to, że Kamerun – bo o tym kraju mogę mówić odpowiedzialnie – cofa się w rozwoju. To kraj bogaty, w którym nie powinno być głodu. Las jest na tyle łaskawy, że można pójść i zebrać w nim to, co rośnie dziko. Znajdziesz tam maniok, banany, liście jadalne. Maniok jest taką rośliną, że wystarczy wsadzić w ziemię patyki, a wypuszczą korzenie i wydadzą owoce. Nie grożą na tym terenie susze czy inne klęski, które spowodowałyby brak żywności. I proszę sobie wyobrazić, że przychodzą żyjący tu ludzie i mówią, iż nie mają co do ust włożyć. Chcą, żeby im pomóc. Taka sytuacja jest efektem bezmyślnego systemu pomocy, który generuje ludzi nieodpowiedzialnych. Choć czasem sami Kameruńczycy w przypływie szczerości powiedzą, że głód jest wynikiem ich lenistwa.

* * *

– No dobrze – przerwałem wątek finansowo-pomocowy – opowiadacie o trudnościach pracy w Kamerunie, ale podejrzewam, że te problemy istniały już wtedy, gdy ty, Stanisławie, przybywałeś tu w 1993 roku. Co sprawiło, że w którymś momencie pomyślałeś o tym, by opuścić ten kraj?

– Zanim do tego dojdziemy, chciałbym jeszcze wspomnieć o kryzysie, który nastąpił w 1999 roku w naszej dominikańskiej wspólnocie. To był najtrudniejszy okres mego pobytu w Kamerunie. Nie mogłem już wytrzymać i musiałem wyjechać z Bertoua, oddalić się od braci, z którymi żyłem. Poróżniliśmy się między sobą, bo charaktery mamy bardzo różne. Sami nie byliśmy w stanie sobie z tym poradzić. Potrzebowaliśmy pomocy z zewnątrz. Gdyby ktoś z naszych przełożonych wtedy przyjechał, była jeszcze przestrzeń manewru. Tymczasem nikt nas nie wsparł, poczuliśmy się jak mięso armatnie: radźcie sobie sami. W obcym kraju, we dwóch lub trzech… nie mieliśmy szans. Straszne rany się porobiły i nie wiem, czy pogoiły się do dziś. Coś, co w Polsce byłoby do przejścia, bo możesz wyjść na zewnątrz klasztoru, pogadać ze znajomymi, nawiązać kontakt z braćmi z innych domów, w Kamerunie jest niemożliwe. Jak już wspominaliśmy, ludzie nie mają w zwyczaju zapraszać misjonarza do domu. Trudno zresztą z Kameruńczykami rozmawiać o naszych wewnętrznych problemach.

Jednak nawet tamte wydarzenia i rany, które powstały, nie zniechęciły mnie do Afryki. Po wyjeździe z Bertoua zatrzymałem się we Francji, gdzie porozmawiałem z prowincjałem francuskim. Po jakimś czasie zadzwonił do mnie, pytając, czy nie pojechałbym do Duala, gdzie dominikanie prowadzą parafię. W lutym 2000 roku trafiłem do parafii Kongo w Duala, gdzie wraz z ojcem Achillem pracowaliśmy przez dwa i pół roku. Zajmowałem się tam duszpasterstwem młodzieży. Po tym czasie dominikanie postanowili otworzyć w tym miejscu klasztor. Sprowadzili więc z Yoko obecnego tam o. Michela, by objął funkcję przeora. Trzeba było jednak zapewnić duszpasterza w Yoko, więc ja pojechałem na jego miejsce i przez następne dwa i pół roku byłem tam proboszczem. Potem udałem się do Bangi, gdzie trzeba było przeprowadzić prace remontowe. Zorganizowałem je i poprowadziłem. Gdy skończyłem, okazało się, że siostry wycofują się po 13 latach użytkowania naszego domu w Yaounde, więc przyjechałem tutaj, by poprowadzić prace remontowe, i jestem tu do dziś. Od czterech lat piastuję również funkcję ekonoma wikariatu.

* * *

– Paradoksalnie, myśl o tym, by wyjechać z Kamerunu, pojawiła się w związku z moim zaangażowaniem w wikariat. Odkąd generał zakonu asygnował nas do Prowincji Francji, pod opieką której znajduje się wikariat w Kamerunie, starałem się robić wszystko dla jego dobra. Postanowiłem przyjąć postawę dyspozycyjności. Chciałem służyć w taki sposób, w jaki będę tu potrzebny. Trzeba było objąć funkcję duszpasterskie, byłem gotowy. Należało zadbać o sprawy gospodarcze, robiłem to. Wcześniej, gdy byłem na samodzielnych placówkach, sam sobie organizowałem pracę. Teraz słucham, do czego mogę być przydatny. Ale mam wrażenie, że moi czarni współbracia uważają moją obecność tutaj za zbędną. Dlatego coraz bardziej wycofuję się w samotność. Dużo korzystam z Internetu, rozmawiam przez Skype’a. Nie zastąpi to jednak bezpośredniego kontaktu. A dialogu między mną a braćmi stąd brakuje. Nie ma przestrzeni do podjęcia ważnych tematów.

– Ale wikariat tworzą nie tylko bracia z Kamerunu, Republiki Środkowej Afryki czy Kongo, ale również Francuzi, czyli ludzie znacznie bliżsi kulturowo. Nie możesz z nimi pogadać? – zapytałem.

– Od momentu mojego przybycia do Afryki wielu białych misjonarzy wyjechało. Michel, który 30 lat pracował w Kamerunie, teraz jest tu tylko przejazdem. Wcześniej brutalnie podziękowano mu za obecność. Innym podziękowano w łagodniejszy sposób. Zostałem sam z czarnymi braćmi. Mam poczucie, że oni chcą zostać sami. Białe duchowieństwo za bardzo im ciąży, kojarzy się z krytyką, z wytykaniem błędów. Od razu muszę zaznaczyć, że wcale nie jesteśmy tacy krytyczni. Wystarczy mieć inne zdanie, by czarni poczuli się atakowani. Próba rozmowy na ważne tematy kończyła się stwierdzeniem, że nie szanuję ich tradycji, że narzucam swój punkt widzenia, a nawet że jestem rasistą. Nieraz musiałem się tłumaczyć, że ich nie atakuję ani nie sądzę. Wyjaśniałem: „Przecież dopiero wstąpiłeś do zakonu, nie znasz tradycji dominikańskiej, dlaczego moją chęć opowiedzenia ci czegoś na ten temat traktujesz jak narzucanie czegokolwiek?”. W odpowiedzi słyszałem: „Nie, my to zrobimy inaczej, po swojemu”. Często wiem, że ich koncepcja do niczego nie prowadzi, że jeszcze się na tym sparzą, ale nie jestem w stanie nic zrobić.

– To trudna sytuacja – włączył się do rozmowy milczący dotąd Michel. – Odwiedziłem kilka dni temu Yoko, w którym spędziłem 25 lat. Przekonałem się, że w dwa lata po opuszczeniu parafii przez dominikanów doszło tam do niepowetowanych zaniedbań. Ktoś nieznający historii Kamerunu wyznaczył jako duszpasterzy kapłanów z plemienia, które przez wieki było niewolnikami mieszkańców Yoko. Teraz demonstrują swoją władzę, każą się prosić o każdą posługę duszpasterską, zupełnie zaniedbali odwiedzanie wiosek. Nie jeżdżą tam nawet w najważniejsze święta. Niepowetowane straty – mówił wyraźnie przygnębiony. – Mam nadzieję, że Pan Jezus sobie z tym jakoś poradzi.

– Czy Kościół w Kamerunie poradzi sobie, gdy wyjadą stąd biali misjonarze? – spytałem.

– Kościół w Kamerunie uzyska samodzielność, jeśli zdobędzie się na niezależność materialną. W tej chwili jest to niemożliwe, gdyż tutejszy Kościół żyje ponad stan – mówi Michel. – Szczególnie dotyczy to duchownych. W Mvolye, dzielnicy Yaounde, znajdują się 22 domy formacji zakonnej. Spytałem kiedyś przełożonych, dla których głosiłem rekolekcje, jak chcą posyłać młodych Kameruńczyków – kapłanów i siostry zakonne – uformowanych w luksusowych warunkach z powrotem do buszu. Nie odpowiedzieli mi. Jeśli formacja przyszłych księży czy zakonnic nie będzie przebiegać w warunkach zbliżonych do tych, w których żyją zwykli ludzie, tutejszy Kościół będzie formował nie tych, którzy chcą służyć, ale tych, którzy chcą pełnić funkcje. Księży formuje się na szefów, wpaja się im przekonanie, że święcenia predestynują do funkcji kierowniczych.

– A przecież mówi się, że Afryka jest przyszłością Kościoła! – wykrzyknąłem.

– Nie wierzę w to – replikował Michel. – Takie pospieszne i powierzchowne opinie powstają w środowiskach ludzi, którzy widzą puste kościoły Europy i pełne kościoły w Afryce. Błędem jest jednak wysyłanie księży z Afryki do Francji, do posługi w tamtejszych parafiach pozbawionych duszpasterzy. Problemy, z którymi boryka się dziś Kościół francuski być może staną się udziałem Kościołów afrykańskich za 50 albo 100 lat, ale dziś młodzi kapłani z Czarnego Lądu nie są gotowi, by się z nimi mierzyć. W dodatku miejscowe Kościoły, które są jeszcze młode, bardzo potrzebują kapłanów i posyłanie ich do Europy jest krzywdą wyrządzaną tutejszym wspólnotom. Afryka potrzebuje jeszcze długiej pracy nad ugruntowaniem wiary.

* * *

– Stachu, czy słuchając tego, co mówi Michel, nadal twierdzisz, że najważniejszą przyczyną wyjazdu jest samotność białego między czarnymi? – pytam.

– Samotność – stwierdza zdecydowanie, pomijając wątek białego między czarnymi. – Mam potrzebę rozstania. Chcę wyjechać. Nie zarzekam się, że na zawsze. Może ktoś silniejszy duchowo wytrzymałby to. Inni misjonarze, którzy od 30 lat są w Kamerunie, ciągle mają poczucie misji wobec Kameruńczyków. Nawet jeśli nie udało im się nawiązać żadnej głębszej relacji, nawet jeśli wchodzili w konflikty z czarnym duchowieństwem, to trwają, bo są przekonani, że są tu potrzebni. Gdy jednak przyjąłem taktykę wsłuchiwania się i bycia dyspozycyjnym, dowiedziałem się, że nie jestem potrzebny, że moja misja się skończyła. Przed wyjazdem do Afryki czułem głos Chrystusa, który mnie tu wzywał. Nie wiem, co się z nim stało. Zagłuszyłem go? Zawołał z innej strony?

– A nie będzie ci żal wyjeżdżać? Zostawiać za sobą siedemnastu lat życia? – dopytuję.

– Czy będzie mi czegoś żal? Dystansuję się od misjonarzy, którzy mówią, że pokochali
Afrykę. Wydaje mi się to pompatyczne. Nie wyobrażam sobie Europejczyka, który powie, że
kocha Afrykanów, takich, jacy są. Będę chyba żałował, że nie udało mi się nawiązać relacji z naszymi braćmi. Chciałbym wierzyć, że mimo wszystko uda im się zachować
ciągłość misji, że podejmą i rozwiną to, co zapoczątkowali dominikanie spoza Afryki.

Dlaczego chcesz wracać?
Paweł Kozacki OP

urodzony 8 stycznia 1965 r. w Poznaniu – dominikanin, kaznodzieja, rekolekcjonista, duszpasterz, spowiednik, publicysta, wieloletni redaktor naczelny miesięcznika „W drodze”, w latach 2014-2022 prowincjał Polskiej Prowincji Zakonu Kaznodziejskiego. Obecnie mieszka w Dom...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze