Dajcie mi się zbawić?
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Jana

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Długi okres mojego przełożeństwa był najtrudniejszą „chwilą” mojego kapłaństwa. Nie starałem się o władzę, ale cóż było robić? Jeśli wspólnota wybiera, to jest to jakiś znak woli Bożej i trzeba być mu posłusznym.

Jan Grzegorczyk: Pochodzi Ojciec z rodziny niezwykle zasłużonej dla społeczeństwa Wielkopolski, a także dla Kościoła w Polsce, chociaż najbardziej znany Potworowski z Ojca linii, która w XIX wieku osiadła w Goli koło Gostynia Wielkopolskiego, Ojca pradziad Gustaw był jeszcze kalwinem…

Walenty Edward Potworowski OP: Tak, w domu nawet żartowano, że żarliwość i zaangażowanie religijne moich rodziców jest typowe dla neofitów. Ale to były żarty. Gorliwość moich rodziców szła w parze z tolerancją wobec innych wyznań i ludzi o różnym światopoglądzie. Podobnie tolerancyjny był mój pradziad, polityk, prezes Koła Polskiego w Berlinie, współpracownik Karola Marcinkowskiego…

Marceli Motty wspominając w swoich Przechadzkach po mieście o jego śmierci i pogrzebie, pisze, że gdyby jakiś obcy, bezstronny człowiek znalazł się 26 listopada 1860 roku w Poznaniu i „ujrzał te tłumy zbite ludu od Starego Rynku aż poza teatr idące za trumną, którą najznaczniejsi obywatele dźwigali na swych barkach, gdyby wreszcie na tym pogrzebie kalwina spostrzegł był arcybiskupa, kilku kanoników i liczny szereg księży katolickich… przejętych szczerym żalem, a wielu zapłakanych, taki obcy świadek owej żałoby byłby sobie niezawodnie pomyślał: musiał to jednak być niezwyczajny człowiek ten Gustaw Potworowski”. Czy w tamtych czasach był możliwy taki ekumeniczny pogrzeb?

Jak najbardziej. Pradziad, choć rósł w rodzinie od pokoleń kalwińskiej, był w młodości posyłany do szkoły pijarów, a poza tym ożenił się z Klementyną z Chłapowskich, która była katoliczką i dzieci wychowała po katolicku.

Czy mógłby Ojciec opowiedzieć o swoim dzieciństwie spędzonym w Goli, o swoich rodzicach, o świecie, który minął?

Spróbuję, choć moja opowieść może być przekrzywiona sentymentem, bo w naturalny sposób dom rodzinny wspominam bardzo ciepło.

Wychowywałem się w dużym dworze, stojącym nad stawem. Potocznie nazywano go pałacem. Otoczony był parkiem ze starymi dębami. Wiodła do niego tylko symboliczna brama, gdyż wokół nie było żadnego płotu – postawiono go dopiero po ostatniej wojnie. Przy dworze działała ochronka, dziś powiedzielibyśmy przedszkole, a dookoła otaczały nas piękne lasy – golska Szwajcaria. Domownicy i pracownicy byli sobie bliscy. Nikt nie mówił o jakichś klasach społecznych. W pierwszy czwartek miesiąca gromadziliśmy się na Godzinę Świętą – nabożeństwo do Najświętszego Serca Jezusowego, a w niedzielę była msza św. w golskiej kaplicy położonej w środku wsi, w której mieszkali pracownicy majątku. Domy dla nich zbudował mój ojciec, jeszcze przed moim urodzeniem. Na każdym domu była figurka jakiegoś świętego, a przed domem ogródek.

Ojciec często wyjeżdżał. Był zaangażowany w rozmaite dzieła społeczno-gospodarcze, prezesował Katolickiemu Związkowi Młodzieży Męskiej – jednej z czterech kolumn tzw. Akcji Katolickiej. Byt też kwestorem fundacji działającej na rzecz KUL-u i Zgromadzenia Księży Chrystusowców. Miał częste kontakty z kardynałem Augustem Hlondem, który go bardzo hołubił i postarał się nawet o odznaczenie ojca tytułem tajnego szambelana papieskiego.

Kardynał bywał u nas w domu i prowadził rekolekcje dla inteligencji. Tych rekolekcji, prowadzonych przez różnych znamienitych duchownych, było bardzo dużo – dla kupców, ziemian, gimnazjalistów, nauczycieli itd. O polityce w domu mówiło się bardzo mało. Majątek ojca stał dobrze. Pan Łukaszewicz prowadził eksperymentalne uprawy zbóż, mające rezonans międzynarodowy. Golę wizytował m.in. prezydent Mościcki.

Matka w porównaniu z ojcem – który prezentował typ działacza – była, można powiedzieć, bardziej usposobiona intelektualnie. Prowadziła dużą, jak na owe czasy, bibliotekę, pisywała do „Młodej Polki”. Organizowała różne kursy dla dziewcząt – np. szycia, robienia serów… Pamiętam taką rozmowę. Pewien gospodarz pyta moją matkę: „Z czego będziecie ten ser robili, bo może przysłałbym moją córę?”. ,,Z mleka” – odpowiada matka. ,,Łe, jakby z wody, to bym przysłał, ale z mleka to my sami umiemy”.

Jak Ojciec przeżył wojnę?

Pod koniec letnich wakacji 1939 roku rodzice, przeczuwając wypadki, wysłali mnie wraz z siostrą do Siedlec. To był ostatni wyjazd z domu dzieciństwa. Miałem 16 lat. Wróciłem w końcu października. Kilka dni wcześniej, 21 października, Niemcy rozstrzelali na rynku w Gostyniu mojego ojca razem z 29 innymi zakładnikami z powiatu, według listy sporządzonej przez volksdeutschów już w 1937 roku. Oprócz innych „powodów” był i ten, że ojciec wraz z matką uczestniczyli w powstaniu wielkopolskim.

Czy matka widziała egzekucję?

Tak. Nie było wówczas przy niej nikogo z rodziny. Moi starsi bracia, Gustaw i Franciszek, byli w obozie jeńców. Franciszek na wieść o mobilizacji wrócił z Anglii, pozostawiając tam żonę Krystynę w stanie brzemiennym, i stawił się w 17. Pułku Ułanów w Lesznie. Kiedy wróciłem, matka próbowała się nie poddawać, nie okazywać boleści, ale musiało to być dla niej straszne przeżycie. W grudniu 1939 została wraz z częścią rodziny wysiedlona do Generalnej Guberni i dotarła do Małej Wsi pod Grójcem do majątku Tadeusza Morawskiego, swego brata. Rok później, 1 kwietnia, zmarła. Dostała zakażenia wargi, a nie było wówczas antybiotyków. Na trzy dni przed śmiercią, jeszcze całkiem zdrowa, powiedziała do mnie i siostry: „Jesteście już prawie dorośli, a ja chciałabym iść do tatusia”.

W Małej Wsi spędziłem całą okupację, pracując jako praktykant w leśnictwie. Wraz z siostrą należałem do AK. Braliśmy udział w akcjach konspiracyjnych, ale w powstaniu warszawskim nie uczestniczyliśmy, jako że nasz oddział nie miał dostatecznej ilości broni, a zrzuty nie nadeszły.

Zimą 1945 wróciłem do Goli. We dworze stacjonowało wojsko sowieckie. Zastukałem więc do państwa Kołodziejczyków, gorzelanych, którzy przyjęli mnie gościnnie. (Ich syn, wówczas mały Piotruś, został w przyszłości ministrem obrony). Wkrótce zjawił się oficer sowiecki i zapytał mnie, po co przyjechałem. Odpowiedziałem, że tu się urodziłem, stąd mnie wygnali Niemcy i zabili ojca, więc teraz tu wróciłem. Poszedł sobie, lecz po dwóch dniach przyszedł ponownie. Powiedział, że pełni funkcję oficera politycznego. Prosił, abym mu wytłumaczył, jak to możliwe, aby miejscowi robotnicy tak dobrze wspominali „obszarników”. Niebawem wraz z całą rodziną zostaliśmy powiadomieni o upaństwowieniu Goli i o zakazie pobytu na terenie powiatu. Mogliśmy zabrać ze sobą 20 kwintali zboża.

Co się stało z rodzinnym domem?

Dla nas przestał istnieć. Po wojnie najstarszy brat Gustaw zabrał parę mebli, wyremontował je i zawiózł do swojego mieszkania w Katowicach. Powiedział: „Nasz dom nie istnieje, teraz tu się możemy spotykać”. Najpierw założono w Goli PGR, a w latach gierkowskich w golskim pałacyku urządzono hotel dla gości dewizowych przyjeżdżających na polowania i tak jest do dzisiaj. W ostatnich latach byłem parę razy w Goli, ale częstsze wizyty mógłby ktoś potraktować jako chęć powrotu, co dla mnie, zakonnika, jest zupełnie nieaktualne.

Gustaw Potworowski, Ojca pradziad, ma w Poznaniu swoją ulicę. Postać Edwarda Potworowskiego jest mniej znana.

Był czas, aby stworzyć legendę, a raczej solidnie udokumentować prace i dzieła XIX–wiecznych poznańskich „organiczników”. Natomiast praca i życie mojego ojca Edwarda, jak i wielu działaczy okresu międzywojennego, przerwane tragicznie, nie miały szansy przebić się do świadomości powojennych pokoleń. Najpierw wojna, a potem okres stalinowski sprawiły, że nie tylko nie zadbano o pamięć o tych ludziach, ale wyśmiano ich dokonania i przedstawiono jako działalność wrogą narodowi. Dziś już nikt raczej nie powtarza tych propagandowych bzdur, ale pozostała pustka.

Edward Potworowski walczył o niepodległość w powstaniu wielkopolskim, był działaczem społecznym i religijnym, miał też duże osiągnięcia na polu ekonomicznym, potrafił zarabiać na rolnictwie spore pieniądze, które przeznaczał potem na cele społeczne. Dziś wielu osobom z trudem przychodzi zachować taką harmonię między różnymi wymiarami działalności…

Tak. Mam więc nadzieję, że nadszedł odpowiedni czas na przypomnienie sylwetek zarówno mojego ojca, jak i wielu innych przedwojennych poznańskich ziemian, zniszczonych solidarnie przez Niemców, Rosjan i władzę ludową, w okresie, w którym nie mogliśmy przyznawać się do swojego pochodzenia.

Co było zasadniczym motywem działalności ojca?

Świadomość, że ziemia jest dobrem ogólnopolskim i gospodarowanie nią jest odpowiedzialnością za naród. Dlatego robiono wszystko, aby nie dopuścić do wykupienia upadających majątków przez Niemców.

Czy Ojciec po wojnie musiał udawać kogoś innego?

Tradycję kultywowało się tylko na poziomie rodzinnym. Oficjalnie używałem jakichś eufemizmów, w rubryce: „pochodzenie” wpisywałem: „rolnicze”. Dopiero niedawno powstało Polskie Towarzystwo Ziemiańskie, do którego formalnie nie należę, ale w jego wielkopolskim oddziale pełnię funkcję kapelana. Jest w tej organizacji bardzo dużo młodych ludzi świadomych tradycji rodzinnych i roli, jaką ziemiaństwo odgrywało w dawnych czasach.

20 kwietnia tego roku odbyła się pielgrzymka ziemiaństwa na Jasną Górę, w 60. rocznicę wielkiej pielgrzymki ziemiaństwa z 1937 roku. Uczestniczyło w niej wówczas około 4 tysięcy osób. Były podczas niej refleksje nad rolą ziemiaństwa w odrodzeniu moralnym narodu. Podczas tegorocznej pielgrzymki patronką ziemiaństwa została ogłoszona św. Urszula Ledóchowska, która w swej pracy dla społeczeństwa współdziałała z ziemiaństwem. Dla mnie gromadzenie się dzisiaj, głównie już potomków ziemian, pełni funkcję mobilizującą, ludzie wspierają się wzajemnie, aby pełnić lepiej swoje funkcje w życiu.

Czy słynny malarz Tadeusz Piotr Potworowski, przedstawiciel szkoły kapistów, był Ojca krewnym?

Nasi pradziadowie Gustaw i Ksawery byli braćmi. Przed wojną widywałem go z racji żywych więzi rodzinnych, po wojnie, jako że przez wiele lat mieszkał w Londynie, już nie.

Wróćmy do czasów końca wojny. Jak się potoczyły Ojca losy?

Najpierw krótko pracowałem w nadleśnictwie Baszków koło Krotoszyna, a później rozpocząłem studia na Politechnice Gdańskiej. Wydłużyły się one o czteromiesięczny pobyt w więzieniu, bez procesu. Za działalność w „Caritas Academica” – studenckim ruchu młodzieży katolickiej. Następnie odpracowałem trzyletni nakaz pracy w Warszawie w Zjednoczeniu Instalacji Elektrycznych. Pracowałem między innymi na Jelonkach, osiedlu dla radzieckich budowniczych Pałacu Kultury i Nauki – współbracia potem żartowali, że budowałem pałac im. Józefa Stalina.

A kiedy zrodziło się powołanie?

Wstępując do dominikanów, nie byłem już taki młody, miałem 30 lat. Takim zewnętrznym pretekstem – można powiedzieć – było poczucie bezsensu pracy, którą wykonywałem. Z założenia własnej rodziny zrezygnowałem.

Czyli nie odziedziczył Ojciec po swym ojcu umiejętności łączenia działalności gospodarczej z działalnością, nazwijmy ją umownie, duchową?

Czy ja wiem? Trzeba pamiętać, że mój ojciec działał w wolnej Polsce, a nie w czasach smutnej bierutowszczyzny.

Ale nie można chyba powiedzieć, że wstąpienie do zakonu było ucieczką przed tą smutną rzeczywistością?

Nie, to był splot wielu czynników. No, a najważniejsze było to, że chciałem oddać się na służbę Bożą. Wstępowałem do nowicjatu zaraz po aresztowaniu Prymasa Wyszyńskiego. Mówiłem sobie: „W co ty się pchasz?”. ”Pcham się do Pana Boga” – odpowiadałem zaraz sobie. Zawsze byłem człowiekiem wierzącym, praktykującym. W czasie studiów byłem związany z duszpasterstwem księży pallotynów. Moimi duszpasterzami byli: ks. Franciszek Bogdan, a następnie ks. Alojzy Zuchowski. Poprzez „Caritas Academica” spotykałem na obozach letnich dominikanów poznańskich: Bernarda Przybylskiego, Stanisława Dobeckiego, Zdzisława Stachurę. Poznański oddział tej organizacji był dla nas wzorem. Kiedy „Caritas” została zlikwidowana i aresztowano mnie, znalazłem się w pustce. Poszedłem do zakonu, gdzie żyli ludzie, którzy byli dla mnie wzorem.

Przychodził Ojciec, wychowany w rodzinie ziemiańskiej, do zakonu o ustroju na wskroś demokratycznym.

To mi się szalenie podobało. Pamiętam moje wielkie boje z kolegami, którzy odbierali życie zakonne poprzez dyscyplinę, przełożonych, rygory, obowiązki i surowość klasztorną. A ja im stale powtarzałem, że demokracja zakonna to piękna rzecz wynikająca z dobrej woli i umowy – pod natchnieniem Ducha Świętego.

Uchodzi Ojciec za dyplomatę, człowieka, który zachowuje wszelkie tajemnice aż po grób. W Prowincji opowiada się, że gdyby Ojcu została zwiastowana Ewangelia, do dnia dzisiejszego nikt by się o tym nie dowiedział.

Rzeczywiście, chyba coś jest w moim usposobieniu, a może to nawyki z konspiracji. Uważam, że wiele spraw dojrzewa bardzo powoli, a nasze słowa, reakcje są nazbyt szybkie, często ze szkodą dla sprawy. Drogi Opatrzności i działania łaski rozpoznaje się niekiedy po latach.

Czy miał Ojciec trudne lata w zakonie?

Osobiście nie miałem jakichś okresów przełomów, kryzysów, załamań. Natomiast już jako młody kapłan przeżywałem dość mocno podział wśród dominikanów, wynikający z odmiennych koncepcji naszej misji. Jedna, nazwijmy ją: intelektualna, reprezentowana przez ojca Bernarda Przybylskiego, z jakąś podbudową ojca Jacka Woronieckiego, głosiła, że naszym głównym zadaniem jest studiowanie, praca w środowisku uniwersyteckim oraz rozwój teologii. Druga – koncepcja kaznodziejstwa ludowego i pracy parafialnej. Był wówczas ogromny brak kapłanów. Pomyśl, wojnę przeżyło około 60 polskich dominikanów, a dziś jest nas 300, a więc pięciokrotnie więcej. Z jednej strony był Instytut Tomistyczny, a z drugiej – grupa wspaniałych misjonarzy, z których prawie wszyscy nie żyją. Umierali kompletnie wyczerpani pracą apostolską.

Zacząłem pracę, przystawszy do grupy misjonarzy; trwało to trzy lata, a potem wbrew swym zamiarom, zostałem wybrany na przeora klasztoru jednego, drugiego, prowincjała i tak trwało aż do 1991 roku. Gdy wybrano mnie po raz pierwszy na przeora w Warszawie na Służewie, gdzie był Instytut Tomistyczny, zrozumiałem, że kaznodziejstwa i nauki nie należy przeciwstawiać, muszą się dopełniać i wzajemnie inspirować.

Czy nie żal było Ojcu, że nie zaznał życia jako podwładny, jako szeregowy dominikanin?

Żal, i to szalenie, i może ten długi okres mojego przełożeństwa był najtrudniejszą „chwilą” mojego kapłaństwa. Nie starałem się o władzę, ale cóż było robić? Jeśli wspólnota wybiera, to jest to jakiś znak woli Bożej i trzeba być mu posłusznym.

Dziś jest Ojciec szczęśliwy, wolny od ciężaru władzy, ale krąży w Prowincji wieść, że podobno ostatnią delegację, która próbowała Ojca nakłonić do kolejnego przełożeństwa, przegnał Ojciec w brutalny sposób… kończąc słowami: ,,z wami się nie zbawię”.

Jeśli jest zapotrzebowanie na taką anegdotę, to nie będę jej psuł, tyle że nie powiedziałem: „z wami”, lecz w ogóle ,,dajcie mi się zbawić”. Co tu dużo mówić, jestem w tym wieku, kiedy najważniejszą sprawą dla człowieka jest pomyśleć o zbawieniu.

Co Ojciec robi dzisiaj, po złożeniu wszystkich urzędów?

Mogę być trochę bardziej duszpasterzem. Zawsze za tym tęskniłem. Od paru lat związałem się, a mówiąc ściślej, zostałem związany z neokatechumenatem. Kiedyś w pewnym towarzystwie profesorów powiedziałem, że u nas w Polsce ciągle jeszcze, nawet ludzie inteligentni, nie potrafią prostymi słowami powiedzieć, w co wierzą. Na zakończenie tego spotkania wstał prof. Zakrzewski, ekonomista, a zarazem wielki historyk miasta Poznania i wyraził prostymi słowami swoje credo. Czym jest dla niego Jezus i Kościół. Potrafił w sposób niesłychanie osobisty mówić o wierze i przekładaniu jej na codzienne życie. Po paru dniach zadzwonił do mnie i powiedział, że gdyby ktoś się do mnie zgłosił po pomoc duszpasterską, to proszę nie odmawiać. I tak się stało.

Czym jest neokatechumenat?

Dawniej, w pierwotnym Kościele katolickim, był katechumenat, czyli paroletnie przygotowanie ludzi do życia wiarą, do chrztu, który przyjmował już człowiek dojrzały w wierze. Dzisiaj się mówi o katechumenacie pochrzcielnym, czyli neokatechumenacie. Formacja neokatechumenalna trwa kilkanaście lat.

W zakonie z różnych powodów, ale chyba i dlatego że przez lata był Ojciec przełożonym, budzi Ojciec respekt i nie do pomyślenia jest zwrócić się do Ojca po imieniu, a tam nawet ludzie kilkadziesiąt lat młodsi mówią do Ojca po prostu: Walenty. Czy to nie dziwne, że w różnych wspólnotach funkcjonuje się na różnych zasadach?

Nie, bo w neokatechumenacie jest bardzo rozwinięte poczucie braterstwa.

Trudno sobie chyba wyobrazić piękniejsze ucieleśnienie idei braterstwa niż rodzina zakonna.

Zgadza się. Pamiętaj, że pierwotnie nie było ojców dominikanów tylko bracia kaznodzieje. Więc to „ojcowanie” u nas jest naleciałością feudalną, która – mam nadzieję – z czasem będzie zanikać.

Czy Ojciec się zmienia w neokatechumenacie?

To już byś musiał zapytać moich współbraci, natomiast ja bym się nie bał użyć słowa nawrócenie z wiedzy teoretycznej, której miałem w zakonie pod dostatkiem, na przeżycie bardziej osobiste. W neokatechumenacie ludzie w sposób bardzo szczery i prosty dzielą się swoją wiarą i tym, jak się ona przejawia w ich życiu, na jakie praktyczne trudności napotyka. Mówią o swoich trudnościach małżeńskich, o wychodzeniu z nałogów, z konfliktów międzyludzkich.

Co jest dla Ojca największą radością życia kapłańskiego?

Myślę, że ta radość bierze się z samej istoty kapłaństwa, a więc z tego, że mogę służyć sakramentalnie ludziom i pomagać im otwierać się na Boga. Chyba tylko kapłan może widzieć tak jasno działanie łaski w człowieku, który się nawraca i zbliża do Boga. Nie zapomnę nigdy spowiedzi starszego mężczyzny, który ostatni raz w konfesjonale klęczał przed swoją Pierwszą Komunią św. Jego pojednanie z Bogiem było tak głębokie, że miałem ochotę, aby to on mnie pobłogosławił. Druga wielka radość to życie wśród braci, przed którymi można być otwartym, z którymi można się pokłócić, pogodzić i wspólnie działać.

1Wywiad z o. Walentym Potworowskim został opublikowany m.in. w książce Poznaniacy II. Portretów kopa i trochę, Poznań, W drodze 1997, s. 355–364.
Dajcie mi się zbawić?
Walenty Edward Potworowski OP

(ur. 29 maja 1923 r. w Goli koło Gostynia – zm. 7 października 2011 r. w Poznaniu) – dominikanin, były prowincjał polskich dominikanów (1982-1985) i były przewodniczący Konferencji Wyższych Przełożonych Zakonów Męskich w Polsce (1982-1984)....

Dajcie mi się zbawić?
Jan Grzegorczyk

urodzony 12 marca 1959 r. w Poznaniu – pisarz, publicysta, tłumacz, autor scenariuszy filmowych i słuchowisk radiowych, w latach 1982-2011 roku redaktor miesięcznika „W drodze”. Studiował polonistykę na Uniwersytecie im. A...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze