Czy możemy się w ten sposób umówić?
fot. fausto garcia / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%

Drugi List do Koryntian

0 votes
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 44,93 PLN
Wyczyść

Dlaczego najpierw mamy upominać brata swego w cztery oczy? Bo gdybyśmy robili to przy innych, odbieralibyśmy mu godność.

Czy potrafimy zwracać uwagę innym? Jak się czujemy, gdy ktoś nam zwraca uwagę? Poproszenie policji o interwencję traktujemy jak donos czy obywatelską postawę? Oto historie ludzi, którzy zwracają uwagę i są ofiarami zwracania uwagi.

Panienka, dziewczynka, siksa

Pani Ewelina Kowalczyk ma dwadzieścia pięć lat, a jej współpracownicy od pięćdziesiątki wzwyż. Krótkie blond włosy modnie podgolone z boku, bluzka w różowe ciapy, czarne spodnie i szpilki. To pani Ewelina po przemianie. Przed przemianą długi warkocz i czerwone oczy od płaczu z bezradności. Choć nie widziała swoich pięćdziesięcioletnich kolegów, to śnili się jej po nocach, jak wchodzą do mieszkania i wyrzucają z szafek w kuchni kubki, talerze i garnki. Gdy sen pojawił się po raz kolejny, poszła do szefa złożyć wypowiedzenie.

– Wyjęłam z torebki papier – wspomina Ewelina. – Odpowiadałam za koordynację płac i zamówień centrali z zakładem w Kołbaskowie, na granicy polsko-niemieckiej. Pracownicy nie słuchali mnie, wyśmiewali, przedrzeźniali. Nie widywaliśmy się, bo z Poznania do Kołbaskowa jedzie się trzy godziny samochodem. Dzwoniłam do nich kilka razy dziennie. To był horror. Nie radziłam sobie. Czułam, że muszę uciec.

Pan Zenek z Kołbaskowa nie chciał przysyłać list płac. Krzyczał przez telefon, że pani Ewelina jest smarkulą i nic nie wie o jego zakładzie. Krzyczała księgowa, bo bez listy nie mogła wypłacić pieniędzy. Krzyczał dyrektor od zamówień, bo w systemie informatycznym nikt z Kołbaskowa nie wpisywał specyfikacji produktów. Pan Zenek nie uznawał nowego systemu. Nie zamierzał go obsługiwać. Nie zamierzał sporządzać list płac. Pieniądze przez lata wypłacał sam z zielonej kasetki zamykanej na klucz i było dobrze. – Traktowali mnie jak panienkę, dziewczynkę, siksę. Jechali po mnie od rana do wieczora – mówi Ewelina.

Dyrektor pomyślał chwilę, włączył komputer, pogrzebał w nim i w końcu obrócił monitor w stronę pani Eweliny. Na ekranie uśmiechała się szeroko właścicielka firmy szkolącej w komunikacji. Ewelina wrzuciła wypowiedzenie do torebki. Zajęcia zaczęły się tydzień później. Temat: Jak zwracać uwagę, jak się komunikować, jak nie dać się sprowokować.

Stary ubek

Tomek jest moim kolegą ze studiów. Mieszka w bloku na osiedlu Orła Białego w Poznaniu i miał dosyć. Za ścianą mieszkania jest agencja towarzyska. To znaczy dom publiczny, a raczej mieszkanie publiczne. Policja o nim wie, ale w Polsce prostytucja nie jest karana. W mieszkaniu naprzeciwko mieszka „stary ubek”. Dom publiczny mu nie przeszkadza. Twierdzi, że nic o nim nie wie. Przeszkadzał Tomek. 

– Najpierw zaczepiał mnie na korytarzu, a później przychodził – opowiada kolega. – A to za głośno zamykałem drzwi, a to niby z mojego worka ze śmieciami leciała woda, a to na drzwiach nie miałem numeru lokalu, a numer na drzwiach mieszkania musi wisieć obowiązkowo.

Marudny sąsiad był toksycznym typem. Tomek nie był w stanie mu ostro odpowiedzieć. Na studiach był bardzo cichy, nieśmiały. Jest informatykiem. Dużo pracuje w domu. Ma w drzwiach dwa zamki za trzy stówy. Kupił okazyjnie w internecie. I dwa łańcuchy. W nocy najgorszy jest szum windy. Szczególnie nad ranem. Pijani klienci agencji towarzyskiej szemrają na korytarzu. – Nie lubiłem wracać do domu. Ciągle jeździłem po zakupy, do koleżanki, na kawę, a nawet do kościoła. Zrobiłem się bardzo religijny.

Tomek niemal codziennie szedł na wieczorną mszę świętą do kościoła pw. św. Mateusza Apostoła i Ewangelisty. Pomyślał, że jego strach i bezradność to grzech. Długo się nie spowiadał, ale kiedyś stanął blisko konfesjonału. Siedział w nim młody ksiądz.

– Najpierw opowiedziałem o grzechu nieczystości, potem o pysze, potem dorzuciłem niechęć do matki i długie lata bez spowiedzi. Na końcu jeszcze burknąłem o strachu we własnym mieszkaniu. Księdza nie interesowała nieczystość ani pycha, ani lata bez sakramentu pokuty. Przypiął się do strachu. 

Tomek pamięta jedno pytanie. A czy rozmawiałeś o tym z sąsiadami? Wyskoczył z kościoła w podskokach. Pierwszy raz od lat mógł przyjąć Najświętszy Sakrament. Pokuta wydawała się prosta. Poznać sąsiadów.

Bo zupa była za słona

Moja trzecia bohaterka Kasia długo się zastanawiała, czy opowiedzieć o swojej historii z mężem. Kasia ma problem. Mąż ciągle się czepia, zwraca uwagę, wypomina. Na początku było to nawet pomocne. Potem zaczęło ją śmieszyć. W końcu ukochany zamienił się w psychicznego kata.

– W sobotę wstawałam o szóstej rano i myłam dokładnie łazienkę, żeby nie wypominał, że jest brudno – mówi Kasia. – Najpierw wlewałam chlor do muszli. Potem opryskiwałam wannę różowym środkiem czyszczącym z Lidla. Miałam też płyn do odkamieniania kranów. Mała niebieska butelka leżała wysoko w szafie razem z „kretem”, żeby nasz synek ich nie dosięgnął. W białych chirurgicznych lateksowych rękawiczkach wkładałam gąbkę w głąb toalety i szorowałam kamień.

Mąż też sprzątał. Uważał, że w sprzątaniu jest najlepszy. Kasia musiała sprzątać tak jak on. Złapała się na tym, że zaczyna myśleć jak on. Robiła wszystko, byleby się nie zdenerwował i nie zwracał uwagi. – Wolałam, gdy był niezadowolony. Gdy miał dobry humor, czekałam na atak. Gdy był pochmurny, dobrze się czułam w swoim niedobrym poczuciu. Jak dziecko alkoholika. Uwagi męża były proste: Dlaczego nie umyłaś okapu nad kuchenką? Albo złożone: Gdy otwierasz okno, przekręcając klamkę zbyt słabo, to obluzowujesz mocowanie. Albo raniące: Ile razy mam ci powtarzać, że w pokoju dzieci nie może być grama kurzu, bo Adaś dostanie kataru? Łatwo wyjść po zakupy i uciec od problemów w domu? Lepiej przeczytałabyś bajkę, niż siedziała przed komputerem. 

Próbowała odpowiadać. Najpierw chamsko. Atakowała. Odpowiedzi w stresie były chaotyczne i słysząc samą siebie, czuła zażenowanie.

Przyszły wakacje. Mąż się uspokoił. Skończyły się jego problemy w pracy. To nimi Kasia tłumaczyła ciągłe zwracanie uwagi. Wróciły we wrześniu. Koleżanki mówiły, że albo przesadza, albo powinna zabrać dziecko i pojechać do mamy, albo nie wierzyły, że jest aż tak źle. Kazały wytrzymać. Były też takie, które radziły szczerą rozmowę. Tej opcji Kasia najbardziej się bała. W końcu zaczęła myśleć o popełnieniu samobójstwa. Czuła, że jest nic niewarta. Rozmawiała z klientami w pracy i słyszała swój głos w głowie. „Jestem do niczego, jestem nikim, jesteś niczym, jesteś zerem”. Wytrzymała miesiąc, dwa, trzy. W końcu znalazła w internecie psychiatrę. Napomknęła mężowi, że wybiera się na wizytę. – Wściekł się. Powiedział, że nie jestem chora na depresję, że zmyślam. I jeżeli zacznę brać leki, będzie bał się zostawiać mnie z Adasiem – mówi Kasia drżącym głosem.

Więcej do tematu nie wracali. Lekarz wypisał dwa leki. Lamotryginę 100 mg na myśli samobójcze i 50 mg depralinu na podniesienie nastroju. Poczuła się lepiej.

„Samiec twój wróg”

Ewelina Kowalczyk trafiła na warsztaty do trenerki Anety Murakowskiej, właścicielki firmy Creative Media – wizerunek, doradztwo, szkolenia. Na zajęciach była ona i jej koledzy z pokoju. Załoga z Kołbaskowa nie brała udziału w treningu.

– Zorganizowałam scenki – mówi Aneta Murakowska. – Koledzy Eweliny z działu byli pracownikami z Kołbaskowa, a Ewelina była sobą. W takich laboratoryjnych warunkach można spokojnie przyjrzeć się mechanizmom społecznym.

W grupie był kolega pani Eweliny, który czasem ją zastępował w kontaktach z Kołbaskowem. Zaskoczyły go łzy koleżanki w czasie warsztatów. On z panem Zbyszkiem, Markiem i Zdziśkiem świetnie sobie radził. Był konkretny i mówił wprost, czego chce. Jej głos był emocjonalny, wysoki. Brzmiała, jakby naprzeciwko niej stał pluton egzekucyjny. Takie zachowanie wywołuje odruch opiekuńczy albo jest sygnałem, że można takiej osobie wejść na głowę. Pan Zbyszek z Kołbaskowa nie miał czasu zaopiekować się sobą, a co dopiero pańcią, która piszczy do telefonu. 

– Kolejnym etapem ćwiczeń było nauczenie Eweliny umiejętności radzenia sobie z panem Zbyszkiem – mówi Aneta Murakowska. – Skorzystaliśmy z modelu FUO. Fakty, uczucia, oczekiwania. „Panie Zbyszku, potrzebuję od pana listę płac do jutra, do godziny piętnastej”. Podajemy fakty. „To pomoże mi w pracy i będę mogła przelać pieniądze na wypłaty”. Czyli mówimy o sobie, możemy też powiedzieć o swoich uczuciach. I na koniec mówimy o oczekiwaniach. „Czy możemy się w ten sposób umówić?”. Bez ataku. Chodzi o to, by nie ranić. Jeśli zranimy, to druga strona zaatakuje, szczególnie jeśli ma w tym doświadczenie.

Gdyby pan Zbyszek zareagował agresją, pani Ewelina miała odpowiedzieć: „Panie Zbyszku, dzwonię tylko w tej jednej konkretnej sprawie. Dokumenty są potrzebne do wypłaty. Proszę się zastanowić, do kiedy może pan mi je przysłać. Zadzwonię do pana za piętnaście minut. Do usłyszenia”. I bach słuchawką. 

– Pan Zbyszek może krzyczeć, ryczeć, przeklinać. To już pani Eweliny nie interesuje. Nie musi tego słuchać. Emocje pana Zbyszka to jego prywatna sprawa – podkreśla trenerka.

Ewelina ćwiczyła na zajęciach w piątek, sobotę i niedzielę. W poniedziałek rano zadzwoniła do pana Zbyszka z Kołbaskowa. Trzymała kartkę w trzęsącej się dłoni. Zapisała sobie, co ma mówić. Ten poniedziałek zmienił jej życie zawodowe. Na kolejnym szkoleniu (szef zamawiał szkolenia z komunikacji regularnie) współpracownicy pani Eweliny żartowali, że żeby wejść jej na głowę, trzeba się solidnie napracować.

– Tu trzeba było postawić pytanie, nie dlaczego pan Zbyszek zachowuje się tak, jak się zachowuje, ale dlaczego ja mu na to pozwalam – mówi Aneta Murakowska.

– Czy my, Polacy, potrafimy zwracać sobie uwagę? – dopytuję.

– Powinniśmy się tego uczyć w szkole. Uczymy się hymnu narodowego, jak się zachować przy stole, jak napisać życiorys, ale nikt nas nie uczy tego, jak empatycznie się komunikować – mówi Murakowska.

Nie donoszę

Tomek przypomniał sobie, że zna jedną sąsiadkę. Mieszka pod nim. Ma trójkę dzieci i męża alkoholika. Wpadają czasem na siebie w windzie. Jej dzieci uśmiechają się szeroko, pokazując żółtawe zęby. On się boi, że do drzwi zapuka „stary ubek” i będzie znów szczekał jak pies burek, a ona, że małżonek upije się w trupa. Nigdy nie rozmawiali dłużej, ale Tomek nie mógł powiedzieć, że jest w bloku sam. Przypomniał sobie, że kiedyś rozmawiał z nauczycielką z piątego piętra. Pożyczyła mu Mistrza i Małgorzatę. Jakieś trzy lata temu.

We wtorek zagaił do żony alkoholika, że może zrobiliby porządek z domem publicznym. Kobieta się uśmiechnęła. Dom publiczny? Nawet jej stary tam był. Bardziej bolał ją „ubek”, bo doniósł do spółdzielni, że małżonek zapaskudził schody. 

– Pomyślałem, że to mieszkanie z panienkami mogę odpuścić – mówi Tomek usadowiony wygodnie na nowej kanapie w swoim mieszkaniu. – Bardziej chciałem zneutralizować wrednego sąsiada.

W sobotę poszedł do nauczycielki. Ucieszyła się, podała herbatę, porozmawiali o szkole, o pracy Tomka i ich bloku pełnym anonimowych ludzi. No, prawie anonimowych. Nauczycielka znała doktora z drugiego piętra. Może on by pomógł? A może by założyć społeczny komitet lokatorów? Nie. Na początek rozmowa z uciążliwymi lokatorami. Później pismo do spółdzielni. Tylko kto je podpisze? Żona alkoholika, Tomek, pani polonistka, doktor? Blok ma 10 pięter. W każdej klatce pięć mieszkań. Trzeba by pochodzić po nich jak sprzedawcy kablówki.

 – Nauczycielka wpadła na inny pomysł – wspomina mój kolega ze studiów. – Wydał się idiotyczny. Chciała, żebyśmy poszli do mieszkania publicznego i zaproponowali, żeby się dopisywali do grafiku sprzątania. I tak większość nic sobie z niego nie robiła, ale chodziło o zasadę. 

Zapytałem Tomka, dlaczego nie powiadomili policji albo straży miejskiej. Odpowiedział, że nie będzie donosił.

– To jest błędne myślenie – mówi Przemysław Piwecki z poznańskiej straży miejskiej. – Mamy uraz po komunie, ale służby mundurowe tak jak wtedy, tak i dziś bazują na informatorach. Jeśli społeczeństwo nie będzie dzwonić i pisać maili, to my nic nie wskóramy.

– Sprawdzacie każdą informację? – pytam Piweckiego.

– Oczywiście, że tak. Musimy. Mamy nawet stałych, jak my to mówimy, klientów współpracowników. Kiedyś pewien starszy pan dzwonił, że rolkarze jeżdżą po pomniku Świerczewskiego na poznańskim Grunwaldzie. Jeździliśmy do Świerczewskiego już nie wiem ile razy. Czasami nasz patrol trafiał na policjantów. Każde zgłoszenie traktujemy poważnie. Nawet absurdalne.

Polacy nigdy nie byli narodem kolaborantów. Tak uważa Jarosław Burchardt nauczyciel historii w liceum nr 4 w Poznaniu. – Najwięcej tajnych współpracowników było w latach 50. i pod koniec 80. – mówi Burchardt. – Wielu chciało się wymiksować z donoszenia. Ja osobiście brzydzę się kablowaniem na kolegów. To dla mnie jest najgorsze. Ale proszenie o pomoc policji to chyba normalna sprawa.

– Jeśli donoszą na sąsiadów, to anonimowo – mówi Jerzy Czapczyk z Poznańskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. – Ludzie dzwonią i skarżą się, ale gdy proszę o podanie adresu, to odkładają słuchawkę.

Najczęstsze skargi do administracji? Hałas. Głównie w wynajmowanych przez studentów mieszkaniach. A hałas w blokach z płyty się niesie. Rada osiedla zaprasza do siebie zwaśnione strony i próbuje mediować. Można ustalić wspólnie zasady. Inne skargi? Że sąsiad prowadzi w mieszkaniu niezarejestrowaną działalność gospodarczą.

– Na to nic nie poradzimy – śmieje się Jerzy Czapczyk.

– W Danii od małego stawia się na współpracę w grupie – mówi Katarzyna Olbromska, która od kilku lat mieszka i pracuje w Kopenhadze, i ma przemiłych sąsiadów. – Duńczycy nie mają problemu z dostosowaniem się do zasad, które wszyscy wspólnie ustalają. To naród, który nie lubi niczego kwestionować. Odwrotność nas, Polaków.

Wysoko postawiony policjant z komisariatu Poznań – Stare Miasto opowiada mi, że sąsiedzkie skargi to zmora policji. – Trzeba wezwać świadków, przesłuchać, spisać protokół – mówi anonimowo policjant. – Podam ci przykład. Mamy kamienicę przy Starym Rynku. Wszyscy donoszą na wszystkich. Dzielnicowy chodzi tam raz w tygodniu. Ostatnio emerytce przeszkadzało skrzypiące krzesło. Radzimy ofiarom czepialskich założenie sprawy w sądzie o nękanie. Trudno to wygrać. Jak określić, co jest nękaniem, a co nie? Poza tym, z czego emerytka zapłaci ewentualną grzywnę?

Nie wstydźcie się psychiatry

Kasia w dniu wizyty u lekarza stwierdziła, że czuje się dobrze i nie jest chora. To, co przeżywa, to normalne życie normalnej kobiety. Ani złe, ani dobre. Wszyscy mają problemy. Bliskiej przyjaciółce zmarła matka. Mąż innej przyjaciółki stracił pracę. A ona się skarży na męża, który zwraca jej uwagę na różne rzeczy. Postanowiła stosować się do jego rad. Właściwie we wszystkich sprawach małżonek ma rację. Powinna dociskać sprzęgło i wcześniej zabierać się za gotowanie obiadu na drugi dzień. Nie będzie wtedy zmęczona. Przecież przez większość czasu jest dobrze. Czasem tylko mąż Kasi nie ma humoru i wzdycha, gdy w pokoju Adasia jest bałagan. – Godzinę przed wizytą przysłał SMS, że jak zwykle nie może na mnie liczyć, bo nie powiedziałam mu, że moja mama przyjeżdża – mówi Kasia. – Ręce zaczęły mi się trząść. Zdecydowałam, że mimo wstydu pójdę na wizytę. Bałam się, że ktoś mnie zobaczy przed gabinetem psychiatrycznym, ale nie mogłam już wytrzymać.

Psychiatra okazał się sympatyczny. W korytarzu głośno grało radio. Można było śmiało się zwierzać. Nikt nie podsłuchiwał. Kasia powiedziała doktorowi, że wie, że nie jest chora. Ma jedynie problem z mężem. Natrętne myśli pojawiały się czasem, a poczucie niskiej wartości… No cóż. Zawsze było niskie. 

Lekarz popatrzył Kasi prosto w oczy i wytłumaczył, że myśli samobójcze, nawet sporadyczne, są objawem poważnej choroby. Kasia płakała. Lekarz wypisał recepty i prosił, by zadzwoniła za trzy dni i powiedziała, jak reaguje na lekarstwa. 

Po trzech miesiącach łykania proszków w tajemnicy Kasia powiedziała o wszystkim mężowi. O myślach samobójczych też. Mąż był w szoku. Od tego dnia jego uwagi były delikatniejsze. Starał się być miły. Wzdychał, ale już nie atakował. Katarzyna zorientowała się, że jej małżeństwo zżera poważny kryzys. Obiecała sobie, że gdy zamieni pracę i zacznie lepiej zarabiać, pójdzie na terapię i odstawi leki. – Chciałam jeszcze dodać, żebyśmy się nie wstydzili psychiatry – mówi Kasia. – To nic złego poprosić lekarza o pomoc.

Asertywność

Trzeba walczyć o swoje. To nieprawda, że ludzie się domyślą naszych potrzeb i frustracji. Tak twierdzi psychoterapeutka i psycholog Anna Krawulska z poznańskiego Ośrodka Psychoterapii i Treningów Psychologicznych AION. 

– Czasem trzeba pójść do sąsiada i powiedzieć mu, że o godzinie 23.30 nie kosi się trawy. Ale nie zapominajmy, że oprócz praw mamy też obowiązki – mówi Krawulska. – Jestem sceptyczna wobec poradników o asertywności wydawanych w latach 90.

Terapeutka podaje przykład teścia. Teść nas wnerwia, poucza, ocenia i traktuje z góry. Przyjeżdża na urodziny dzieci i truje. Możemy mu asertywnie powiedzieć, że nie odpowiada nam jego zachowanie, ale możemy wytłumaczyć sobie w głowie, że ważniejszy od naszego komfortu jest kontakt teścia z naszymi dziećmi. Obrazi się, więcej nie przyjedzie i dzieci nie będą miały dziadka.

– Mam wrażenie, że eksponujemy nasze prawa w sposób nieznoszący sprzeciwu, a zapominamy, że sami możemy przeszkadzać innym – dodaje Krawulska. – Jestem też sceptyczna wobec wiary w teorie zachowań pomagających w komunikowaniu. Siedzenie bokiem znaczy to, opieranie rąk znaczy siamto, a drapanie się po nosie jeszcze coś innego. Nie należy traktować poradników jak recepty na życie.

Po co poradniki? W Ewangelii jest jasno napisane, jak zwracać uwagę. Pan Jezus mówi, że najpierw trzeba upomnieć brata bez świadków, w cztery oczy. – Dzisiaj, kiedy żona ma problem z mężem, to często tworzy sobie zaplecze. Rozmawia z mamą, teściową, koleżanką. Wiem, że to trudne, ale najpierw trzeba pójść do męża i porozmawiać, patrząc mu w oczy – mówi dominikanin, ojciec Jarosław Głodek. 

Pan Jezus upomina z miłością. Jemu nie chodzi o to, żeby mieć rację. Odwiedza grzeszników, je z nimi, rozmawia. Upomina, więc bierze odpowiedzialność za drugiego. Ale oprócz tego, że mówi, jest przy osobie, do której się zwraca. A dlaczego najpierw mamy upominać brata swego w cztery oczy? Bo gdybyśmy robili to przy innych, odbieralibyśmy mu godność. Dopiero później można prosić o obecność świadka. Może terapeutę małżeńskiego? Albo zaprzyjaźnionego księdza? – Na koniec pozostaje modlitwa za tę osobę – mówi ojciec Głodek.

Sąsiad spojrzał nań inaczej

Tomek z nauczycielką poszli do mieszkania uciech. Zapukali. Drzwi otworzyła młodziutka, przestraszona dziewczyna. Nikt nie wiedział, co powiedzieć. Ani ona, ani oni. Za plecami dziewczyny stanęła kobieta. Około pięćdziesiątki. Krótkie włosy, długa spódnica. Tak ją Tomek zapamiętał. Zaczął coś bełkotać. Nauczycielka chciała uciekać. Kobieta wpuściła ich do środka. Było to zwykłe mieszkanie. Na ścianie lustro. Obok wieszak. Stary dywan. Właścicielka domu, czy raczej mieszkania publicznego zaprosiła ich do kuchni.

– Na początku rozmowa się nie kleiła, ale później się okazało, że pracujące tu dziewczyny mają dzieci, mężów – mówi bohater mojego tekstu. – Alkoholizm w domu, bezrobocie, długi zmusiły je do takiej pracy. Szefowa opłaca im wizyty u dentysty, bo klient chce spać z modelką, a nie z maszkarą. Kupuje im ciuchy, płaci za fryzjera. Wiele dziewczyn rezygnowało i szukało normalnej pracy. Mężowie wiedzieli. Nie byli zadowoleni, ale ktoś musiał zarobić na raty. Sprzątanie klatki? Oczywiście. Bez problemu.

Został jeszcze „stary ubek”. Tomek stwierdził, że skoro załatwił sprawę domu publicznego, to „ubek” jest pikusiem. Do mieszkania na końcu klatki schodowej wprowadzili się studenci. Okropny sąsiad awanturował się, że są głośno. Studenci w czasie jednej z imprez chwycili go za nogi i chcieli wnieść do mieszkania. Krzyczał. Tomek zna tę historię. Chodzi do studentów na herbatę. Obiecał sobie, że nie będzie już anonimowy. 

Oczywiście facet zadzwonił na policję. Policja przyjechała, spisała notatkę i tyle ich widziano. Od tego czasu studenci, widząc złego sąsiada, nie pozwalali się mu odezwać. Dużo mówili. O pogodzie, o innych sąsiadach. Gdy zaczynał marudzić, zmieniali temat. Wychowali go sobie. Teraz siedzi cicho w mieszkaniu. Odechciało mu się być „ubekiem”. Tomkowi też dał spokój. Już nie przeszkadza mu głośny telewizor, woda lejąca się z worka na śmieci czy zamykane zbyt głośno drzwi.

Tomek żali mi się, że znów zapuścił spowiedź, ale jest dumny, że tak jak Jezus poszedł do zagubionych i upadłych. Szybko wycofuje się z porównania z Jezusem i prosi, bym tego nie pisał. Wie, że być może przesunął granicę moralności. Prostytutki już mu nie przeszkadzają. Patrzy na nie inaczej. Samej prostytucji nie usprawiedliwia. 

Nie mogę się oprzeć, Tomku. Nie miej do mnie żalu. Takie porównanie to chyba nie grzech. W końcu mamy chodzić do grzeszników. Być tacy jak On. •

Imiona bohaterów na ich prośbę zmieniłem.

Czy możemy się w ten sposób umówić?
Piotr Świątkowski

urodzony w 1980 r. – autor słuchowisk i audycji historycznych w Radiu Poznań, dziennikarz Polskiego Radia w Poznaniu, współpracownik dominikańskiego miesięcznika „W drodze”, autor reportaży historycznych.W 2017 roku w Dom...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszykKontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze