Czy dojedzie tam rower Błażeja?
Oferta specjalna -25%

Pierwszy i Drugi List do Tesaloniczan

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 52,90 PLN
Wyczyść

Jak zatem podać dzisiejszym studentom książkę, artykuł lub periodyk, ażeby myśl uczynili swoim chlebem, który się spożywa regularnie? Jak mówić do tych, którzy już nie rozumieją, co to znaczy spożywanie chleba? Dzisiejszy student bowiem rozgląda się za innymi pokarmami.

Jechali na Wigilię do domu św. Jacka, bo jak jest dom, to przecież musi być Wigilia. Dlaczego spędzać ją u siebie, we własnych czterech ścianach? Dom św. Jacka jest przecież domem otwartym.

Pan Feliks, elegancki w każdej okoliczności, wybrał się w jamneńskie błota i śniegi i z europejskim gestem wychyliwszy się, jakby pytał o drogę na Paryż, zagadnął w lesie przechodzącego listonosza:

— Bardzo pana przepraszam, czy dobrze jedziemy w kierunku ośrodka akademickiego w Jamnej?
— Tam, gdzie buduje się kościół?
— Tak, tam właśnie.
— Dobrze jedziecie, tu nie ma innej drogi — odpowiedział listonosz.

* * *

Ja dojechałem na Jamną dopiero po świętach. O drogę nie musiałem pytać, za to zmuszony byłem zaczepić o Woronicza w Warszawie, by wystąpić w popularnym ponoć programie „Rower Błażeja”. Nie znam się na mediach. Strasznie nie chciałem tam jechać, ale młodzież doradzała: „Nie może ojciec oddawać pola. To szansa”. Pojechałem. Najpierw nawracałem prowadzących. A kiedy już, dla świętego spokoju, okazywali dowody swej dewocji i życzliwości dla mnie, jako księdza dobrodzieja, pojawiła się ona, ateistka, Anja Orthodox. Kto to jest? Bożyszcze młodzieży. Ortodoksja od dzieciństwa kojarzyła mi się z prawowiernością, a tu nagle ubrana na czarno i blada na twarzy postać odzywa się do mnie: „panie, panie…”. Patrzę na rozkoszne, artystyczne stworzenie i zastanawiam się, kto jej w życiu krzywdę zrobił, bo do takich jak ja, i w podobnym mundurze, mówi się w naszej ojczyźnie: „ojcze”, „księże”, „bracie”… Bez względu na wyznawaną wiarę. Pamiętam szacunek, jaki mi okazywali podczas przesłuchań w różnych placówkach PRL–u. Przez „pan” zwracał się do mnie tylko śp. arcybiskup Jerzy Stroba, ale to z zupełnie innych racji, powiedziałbym bardziej kulturowych. Jako Ślązak tłumaczył ten zwrot z niemieckiego. Ale ta młoda dziewczyna… Było w tym wyzwanie, prowokacja, negacja. Nie myśląc wiele, poprosiłem ją o butelkę z wodą, którą się bawiła, bo suszyło mnie w gardle.

— To ojciec też czuje się nie najlepiej? — zapytała.
— Tak, kochana Pani.
— Jeżeli ojciec się nie brzydzi pić po mnie, to chętnie ojca poczęstuję.

Po tej wymianie grzeczności byliśmy już u siebie, jakby w kościele na Jamnej. Ten nieoczekiwany zwrot z pana na ojca sprawił, że poczułem się jak przy źródle na Jamnej albo lepiej jeszcze, jakby przy studni Jakubowej. Plastikowa butelka z wodą stała się źródłem łaski.

Nie warto mówić o całym programie. Podobno kamerzyści ujęli mnie od spodu, tak iż wyglądałem jak Neron w swoim najwspanialszym okresie. Mówiono mi też, że nie za bardzo słuchałem, tylko wygłaszałem swoje kwestie (przywilej cesarza). Szkoda, że program był tak krótki. Gdyby dano nam więcej czasu, Anja byłaby już członkinią kółka różańcowego. Najpierw przyznała się, że jest ochrzczona i była u Komunii. Potem, że wyzwoliła się z wiary i Kościoła i dopiero wtedy stała się wolna. Następnie przekonywała mnie, że będąc niewierzącym, też można być dobrym… Po skończonym programie, kiedy to nigdy nie bardzo wiadomo, co ze sobą zrobić, zaprosiłem Anję na Jamną. Bała się tylko tego, czy przypadkiem nie zacznę jej nawracać. Zapewniłem ją, że nie nawracałbym jej siłą, ale pokazałbym jej dom na Jamnej, w duchu myśląc, że nawróciłaby się sama.

* * *

Takich wydarzeń, jak Sylwester na Jamnej na przełomie tysiącleci, nie puszcza się w niepamięć. Nie wystarczy pokazywać zdjęć i z zachwytem opowiadać. To było zwycięstwo nadziei we wsi pozbawionej nadziei i cierpiącej na jej brak przez wiele lat po wojnie. Było to również zwycięstwo nadziei w ludziach, w ludziach młodych, że warto, że trzeba…

Było nas ponad 350, nikt nie wie dokładnie ile, bo od tej liczby przestaliśmy już liczyć i panować nad rzeszą ludzką. Najpierw były przygotowania. Porządki, ozdabianie dolnej sali kościoła, do której zamierzaliśmy wejść uroczyście i odprawić pierwszą Mszę świętą na powitanie Nowego Roku 2000. Pragnęliśmy wejść do górnego kościoła, ale w listopadzie chorowała, a w grudniu zmarła żona cieśli, więc nie mogłem nalegać na niego, aby stawił się do roboty, skoro w domu zostały małe dzieci. Kamila przygotowała ołtarz, Maciej Manowiecki z Myślenic szopkę i anioły, chłopcy zagrodę dla osiołka, który miał być obecny, Jędrzej oświetlenie, Wojtek rzutnik ze slajdami. O 17.00 były nieszpory, stare, w tłumaczeniu Karpińskiego. W kościele było zimno i wilgotno, ale niezwykle nastrojowo. Potem profesor Władysław Stróżewski z UJ miał wykład o czasie i wieczności. O czasie, w który wszedł Bóg rezydujący poza czasem. To była rozkosz słuchać tak pięknej prelekcji w scenerii niczym nieprzypominającej sali wykładowej. Tak bardzo baliśmy się przeciętności i tandety, że uprosiliśmy profesora o wystąpienie i okazało się, że było to bardzo na miejscu. Kolację przygotował Zoran z Monte Carlo — legenda tamtejszych restauracji. Ależ to mistrz! Nakarmić czymś niebanalnym tyle osób. Makaron polany: aglio, olio e peperoncino. Wszyscy pragnęli dokładki.

Szczególną chwilą był śpiew Akatystu o Matce Bożej. To nas porwało i poniosło. Darłem się ze wszystkich sił. Kocham te strofy napisane ku chwale Matki Bożej. Procesja z Dzieciątkiem Jezus z drzewa oliwnego, ze światłem i muzyką, rozrzewniła mnie ogromnie. To dzieciątko podarował mi swego czasu sam Ojciec Święty, a pochodzi ono z Betlejem i jest wielkości naturalnego dziecka. Później, w czasie Mszy świętej dziewczęta na zmianę trzymały Dzieciątko na swych rękach, aby powierzyć mu w głębi serc najskrytsze dziewczęce marzenia o przyszłości. Patrzyłem na ich skupione twarze, pełne troski, zadumy i poezji. Pamiętam ich oczy wpatrzone w Dzieciątko. Nie musiałem wiele zgadywać. Na ich twarzach wypisane było wszystko. One były całe dla Dzieciątka, dla Chrystusa przez tę chwilę, na którą czekały, a potem podchodziły i poprawiały pod Dzieciątkiem baranią skórę. Na ich twarzach wymalowane było Boże Narodzenie. Rodowód Pana Jezusa zaśpiewał January, a potem odśpiewaliśmy Litanię do Imienia Jezus, bo z Jego imieniem na ustach pragnęliśmy przekraczać granicę czasu. Mszę odprawiłem z ojcem Andrzejem. Pięknie przemawiał, ja chaotycznie ze wzruszenia. Wyznawszy wiarę w Boga i Chrystusa, ochrzciłem Zuzannę, córkę Marzeny i Wojtka. Co z niej wyrośnie? Któryż z nas, Polaków, nie był kiedyś ochrzczony? Ale dobrze jej życzymy, wcześnie zaczęła przyjeżdżać na Jamną.

Po Mszy świętej życzenia i zabawa do rana. Nasz osiołek za nic nie chciał wyjść z kościoła. Odpalane na zewnątrz ognie sztuczne i fajerwerki napędziły mu strachu i wolał siedzieć w środku. Pokpiwałem, że życzę wszystkim zdrowia, bo to najważniejsze, a Jędrzej dodawał: „Na ten Nowy Rok”. A tak naprawdę życzyłem Chrystusa i Jego obecności w życiu i po śmierci, bo On jeden jest Zbawicielem świata i człowieka. Przekazałem też wszystkim życzenia od Ojca Świętego przepięknie wypisane na zdjęciu.

* * *

Tak oto wyglądały ramy naszego poszukiwania głębszego sensu we wspólnocie jamneńskiej. Objawiła się nam Wielka Treść, Miłość wychodząca naprzeciw. Nadzieja przedzierająca się poprzez popioły beznadziei i zwątpienia. Tak, na Jamnej powstaje wioska nadziei. Pokonując niewygodę spędzenia nocy na stojąco i niemożliwości umycia się, zaniechaliśmy celebracji samych siebie i własnych smuteczków, a udawaliśmy się na poszukiwanie głębszego sensu zapisanego w ludzkich sercach. Jeszcze raz dotarło do nas przekonanie, że z domu wynosi się poczucie sensu i chęć służby. Tam, w domu na Jamnej, nakarmiliśmy się Bogiem jak chlebem.

Sylwester na Jamnej stał się punktem odniesienia dla naszych działań i przeżyć. Był szczytem naszych możliwości na pewnym etapie naszego wzrostu ku Bogu.

* * *

Spostrzegam, że swoje rozważania i felietony piszę tak samo, jak za czasów Polski Ludowej. Szalejąca cenzura nie pozwalała wtedy pisać o marzeniach, planach i realizacji duszpasterskich pomysłów i spotkań. Pisałem wobec tego o tym, co robię, łudząc się i wierząc, że inni może zechcą zrobić coś podobnego, a jeśli nie, to przynajmniej coś odwrotnego, ażeby nie było, że mnie naśladują. Jak zatem podać dzisiejszym studentom książkę, artykuł lub periodyk, ażeby myśl uczynili swoim chlebem, który się spożywa regularnie? Jak mówić do tych, którzy już nie rozumieją, co to znaczy spożywanie chleba? Dzisiejszy student bowiem rozgląda się za innymi pokarmami.

Wracając z Jamnej, zastanawiałem się uparcie, czy Anja Orthodox dojedzie kiedyś na Jamną i czy nie zapomni o moim zaproszeniu. Jak ona tam dojedzie? Czy rower Błażeja wystarczy, by pokonać tyle dzielących nas kilometrów? Jak ściągnąć na Jamną wyznawców Anji, przecież zewsząd słyszę, że dla studenta liczy się tylko pub, piwo i papieros oraz cały świat, który w tych oparach powstaje? Jakimi środkami dysponuję ja, marny duszpasterz akademicki, by trafić do serc tej młodzieży? Próbowałem niekiedy nieśmiało satysfakcjonować młodzież kropelką piwa, licząc na jej dorosłość, ale zewsząd odezwały się głosy krucjaty… No więc zaprzestałem i daję im tylko pokarm Boży.

Czy dojedzie tam rower Błażeja?
Jan Góra OP

(ur. 8 lutego 1948 w Prudniku – zm. 21 grudnia 2015 w Poznaniu) – Jan Wojciech Góra OP, dominikanin, prezbiter, doktor teologii, duszpasterz akademicki, rekolekcjonista, spowiednik, prozaik, twórca i animator, organizator Dni Prymasowskich w Prudniku i Ogólnopolskiego Spotka...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze