Cmentarze
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Łukasza

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 59,90 PLN
Wyczyść

Dziś na symbolicznych grobach stoją żołnierskie krzyże. Różne na nich nazwiska, tak różne, jak różna była ich Ojczyzna, Najjaśniejsza Rzeczypospolita: polskie, żydowskie, białoruskie, ukraińskie, litewskie, ormiańskie, niemieckie. Bogata była Rzeczypospolita, a wszyscy oni byli w drodze do niej, w drodze do domu.

Za oknem zima, śnieg. Rankiem dzwonił Kasym Masimi, pisarz ujgurski z pobliskiego Issyka. Podobno ich dzisiejszej nocy zasypało na dobre pół metra. I kto by pomyślał: jeszcze niespełna trzy tygodnie temu pogodę mieliśmy nawet nie jesienną, raczej wiosenną, ciepłą, słoneczną. Jednak to przecież środkowa Azja, zmienna, nieobliczalna. Kiedyś w jej nieobjęte przestrzenie, z woli despotów, wozili Polaków w kibitkach, w bydlęcych wagonach. Ilu z nich ta ziemia przyjęła na zawsze? Do dziś żyją tu ich wnukowie. Tu — chcąc czy nie chcąc — odnaleźli swój dom. Ci szczęśliwsi wywędrowali w poszukiwaniu Ojczyzny z armią generała Andersa albo rok później — z Berlingiem. Najmniej szczęśliwi — to ludzki wymiar, inny na tym padole nie jest nam dany — złożyli tu swoje kości.

Każdego roku na przełomie października i listopada tradycyjnie już jeździmy na południe Kazachstanu, na polskie cmentarze, prawdziwe cmentarze Rzeczypospolitej. I każdego roku drżymy zawczasu, myśląc o pogodzie, wszak za każdym razem przychodzi nam przejeżdżać Wąwóz Kordajski, łagodny i gościnny latem, straszny zaś zimą: jakaż to będzie pogoda? W tym roku była wspaniała. Za miasteczkiem Kordaj — nie byle jakie to miasteczko, siedziba przygranicznego rejonu, solidne centrum handlowe — zamiast tradycyjnie jechać na kirgiski Biszkek, skręciliśmy w prawo, na Czuj i Taraz. Droga dobra, z lewej strony zaśnieżone góry, z prawej, jak okiem sięgnąć, step, na zboczach stada owiec i baranów, gdzieniegdzie tabuny koni. Około czterdzieści kilometrów za Kordajem trakt się rozwidla: prosto prowadzi do Czujskiej Doliny — tak, tak, tej słynnej, strasznej doliny z opowieści Czingiza Ajtmatowa, raju narkomanów, gdzie indyjskie konopie vel marycha rosną dziko, jak okiem sięgnąć, i nic nie jest w stanie ich zwalczyć — na lewo zaś droga wiedzie w kierunku historycznego Tarazu, który zaledwie kilka lat temu obchodził drugie tysiąclecie istnienia.

Na zakręcie przedziwny bazar: czeczeńskie kobiety sprzedają pięknie kolorowe, długie skarpety z baraniej, psiej i wielbłądziej wełny. Stoją na tym rozstaju dróg zawsze, w pogodę i w niepogodę. Z tego, co utargują, żyją one i ich dzieci. Zatrzymaliśmy się, wybraliśmy podarki dla najbliższych. Czeczenki są rozmowne, otwarte, z natury dobre.

— Jak wam się tutaj żyje?

— Tu? Dobrze. W Kazachstanie — pokój. Nikt nam nie ubliża, nie pogardza nami. Nasze dzieci są tu bezpieczne. Byle tylko Ruski nie wrócił.

Jest w nich ból wojny, która trwa w ich odległej ojczyźnie niemal od wieków. Jest rana, którą świadomy i może nieświadomy wielikorusski rasista im zadał. To prawda, w dzisiejszym Kazachstanie nikt nie odważyłby się użyć w stosunku do nich tego jakże pogardliwego określenia: lico kawkazkoj nacionalnosti. Kazachstan jest wielonarodowościowy, wielokulturowy, barwny i przez to bogaty.

— Często tu stoicie? Tu bywa zimno.

— Stoimy prawie zawsze, ale na zmianę. Jedne dzieją, to przecież ręczna robota, a drugie stoją.

— Nie byłoby lepiej znaleźć hurtowego odbiorcę z Ałma Aty? Albo z Biszkeku?

— A mamy, mamy takich. Przyjeżdżają. Biorą. Sprzedają nasz towar na zielonym rynku w Ałma Acie, ale my chcemy sprzedać jak najwięcej, nasze rodziny liczne, dzieci się uczą. To wszystko kosztuje.

— A gdzie wasi mężczyźni? Pomagają wam?

— Oni to mają swoją pracę. Ale pomagają, pomagają…

No cóż, zdaje się, że pytanie było nie na miejscu. W tradycji Kaukazu, a tę Czeczeńcy przynieśli ze sobą w kazachstańskie stepy, mężczyzna wciąż ma swoje zajęcia, o których kobieta zbyt wiele wiedzieć nie powinna. Nikt nie potrafi tak dobrych jak oni — kaukascy górale — szaszłyków przygotować. Oni, lica kawkazkoj nacionalnosti, oni, Czeczeńcy, wyrzut sumienia Europy. Gdyby ta nasza Europa miała jeszcze sumienie…

Ruszyliśmy dalej w drogę, przed nami było jeszcze ponad dwieście kilometrów do stancji Ługowoje, chcieliśmy przed zmrokiem zdążyć na tamtejszy polski cmentarz. To dlatego pędem ominęliśmy i historyczne Merke, i prawdziwą rzeszę bartników sprzedających miód przy taraskiej drodze. Za Merke wjechaliśmy na teren, który latem ubiegłego roku został dotknięty przez silne trzęsienie ziemi. Ponad 5 stopni w skali Richtera, więcej niż przed kilku laty w Turcji, kiedy to zginęło tysiące ludzi. Tu obeszło się bez ofiar. Kazachowie od lat zżyci z tym strasznym żywiołem solidniej budują, a i psychicznie są lepiej przygotowani na tego rodzaju tragedie. Ślady zniszczeń materialnych, szczególnie zaś ich rozmiary, jednak nas poraziły. Na żywo wygląda to inaczej niż w telewizji. Nie na żarty przeraża. Wprawdzie zdecydowanie mniej liczne niż przed rokiem, ale ciągle jeszcze widuje się tu namioty. Każdy auł to plac budowy. Boże mój, ci wszyscy ludzie w jednej chwili zostali bez dachu nad głową, bez wody pitnej, bez prądu, bez gazu — ten zapewne płonął. Nie, nie, lepiej nawet tego sobie nie wyobrażać, a przecież to rzeczywista cząstka ludzkiego losu.

Stancja Ługowoje

Stancja, czyli po polsku stacja. Węzeł kolejowy. W jego pobliżu zebrano byłych więźniów stalinowskich łagrów, specosiedleńców, szczęściarzy, którym udało się dożyć do układu Sikorski — Majski i do których w porę dotarła wieść o tworzącym się wojsku polskim. Wokół stancji — bagna. Ziemianki i namioty stały w wodzie, dopóki ta nie zamarzła. Ludziska wygłodzone, wycieńczone. Ledwie żywi byli ci szczęściarze. I oto coś się dzieje, na stancji ogólne poruszenie: właśnie dowieźli amerykańską „tuszonkę”. Ilu z tych zagłodzonych ludzi tej dostawy nie przeżyje? Pod stancją, przy torach, jest cmentarz, to na jego obrzeżach zaczną chować Polaków.

„Niech aniołowie zawiodą ich do raju, a gdy tam przybędą, niech przyjmą ich Męczennicy”. Męczennicy niech przyjmą męczenników!

Dziś na symbolicznych grobach stoją żołnierskie krzyże. Każdy, kto pod takim symbolicznym krzyżem spoczywa, ma swój polski wojskowy stopień. Nawet jeśli ukończył zaledwie siedemnaście lat i nosi żydowskie imię i nazwisko. Różne te nazwiska, tak różne, jak różna była ich Ojczyzna, Najjaśniejsza Rzeczypospolita: polskie, żydowskie, białoruskie, ukraińskie, litewskie, ormiańskie, niemieckie. Bogata była Rzeczypospolita, a wszyscy oni byli w drodze do niej, w drodze do domu.

„O, Panie, skrusz ten miecz, co siecze kraj! Do wolnej Polski nam powrócić daj”.

Składamy kwiaty, modlimy się. Zapada zmrok. Słychać przejeżdżający pociąg. I cisza…

Ruszamy w dalszą drogę. Przed nami Taraz.

Taraz

Wjeżdżamy do miasta już po zmroku. Mieszka tu ponad 300 tysięcy ludzi. Ulice przestronne, wydają się czyste i zadbane. Jedziemy pod hotel, który nosi imię Dżambuła, najsłynniejszego z dwudziestowiecznych kazachskich akynów. Jeszcze kilkanaście lat temu historyczne miasto Taraz też tak się nazywało. Dżambuł solidnie na to zasłużył, w swoich pieśniach wychwalał wszystkich bolszewickich wodzów, począwszy od Lenina, skończywszy zaś na Stalinie i marszałku Berii. Notabene ci, którzy go pamiętają, twierdzą, że wcale tak nie było: on co innego śpiewał, co innego zaś komunistyczni propagandyści zapisywali. Gdzie prawda? Gdzie łoż? Po komunizmie to jedno z najtrudniejszych pytań, na które przychodzi i długo jeszcze przyjdzie historykom odpowiadać. Historykom — tłumaczącym na współczesny język i dzisiejszą mentalność trudne prawdy ze zdałoby się zupełnie nieodległej przeszłości. Trudne prawdy, trudne pytania, bo i wczorajsi fałszerze wciąż pozostają aktywni.

Pod hotelem czekają na nas ksiądz Piotr, proboszcz miejscowej wspólnoty katolickiej, i pan Wiktor, przewodniczący koła taraskiej Polonii. Po krótkim powitaniu ksiądz Piotr odjeżdża do pracy, jutro i pojutrze spędzimy ze sobą wiele godzin. Pan Wiktor zostaje z nami, pomaga nam rozlokować się w zupełnie przyzwoitym i tanim hotelu. Przy kolacji rozmawiamy o nim, o jego rodzinie, ich losach, o taraskich Polakach. Jak większość polskich rodzin Kaniewscy trafili do Kazachstanu z Ukrainy Zachodniej, konkretnie zaś z Kamieńca Podolskiego, w końcu 1936 roku. Pradziadka jeszcze przed wyjazdem rozstrzelali za nacionalnost. Dziadka już tu, w Kazachstanie, zabrało GPU, wrócił po tygodniu, dwa dni potem zmarł. Był tak zmaltretowany, że nie było jak go ratować. W Tarazie oprócz pana Wiktora żyją jeszcze jego trzy siostry: Wandzia, Lubka i Jadzia. Ani on, ani też jego siostry nie pamiętają dziadków i swoich korzeni. Wandzia powie mi:

— Wiemy, że dziadek ze strony tatusia miał na imię Michaś, tak jak tatuś. Rodzice mówili, że był bardzo dobry, i to wszystko, co wiemy.

Pozostała w nich jednak świadomość polskości, tego nauczył ich zmarły przed kilku laty w Tarazie ojciec. Ksiądz Piotr, który zaopatrywał go na śmierć, powiada, że był dumnym i godnym Polakiem. Dziś do tej dumnej polskości doszło jeszcze i przywiązanie do Kazachstanu. Pan Wiktor kocha Taraz, przyjechali tu na początku lat 60. z północnego Kazachstanu. Wrośli w tę ziemię, znają tu każdy kąt. I tylko kiedy mówią o tych, którzy wyjechali już stąd do Polski, w ich głosie pojawia się nieznana nuta: odrobina zazdrości, jakby rozmarzenie. Ta Polska jest czymś wymarzonym, nawet jeśli się w niej, już tam, na miejscu, tęskni za kazachstańską przestrzenią.

— Ileż się nasi rodzice za tą Polską wypłakali. Kiedy kończyła się wojna, ludzie mieli nadzieję, że pozwolą nam wyjechać. Wyjeżdżali, ale tylko ci, co pochodzili z Polski. My byliśmy „sowieccy”…

Kończył się nasz pierwszy dzień w Tarazie, jeszcze tylko omówienie programu na jutro i do łóżek.

Miejski cmentarz w Tarazie

Pojechaliśmy na cmentarz z samego rana. Towarzyszyli nam ksiądz Piotr, miejscowi Polacy i pani Ludmiła — przewodnicząca miejscowej wspólnoty żydowskiej. Polaków i Żydów w Kazachstanie łączą wspomnienia, łączy świadomość wspólnych korzeni, w Tarazie zaś łączy ich jeszcze wspólny cmentarz. Wspólny cmentarz, jedyny na kazachstańskiej ziemi cmentarz kirkut polskich Żydów, wychodźców z polskich miast, ratujących siebie i swoje rodziny przed hitlerowską katastrofą. Zabrakło sił, by dojść do domu, by powrócić do Polski czy osiąść po wojnie w Erec Israel.

Ileż wysiłku kosztowało w straszny czas wojny wykonanie tradycyjnych aszkenazyjskich macew. Mniejszych niż na polskiej ziemi, ale takich samych: napisy w dwóch językach, polskim i hebrajskim, dwie daty, symbolika przeniesiona z polskiej ziemi, gdzieniegdzie stopnie wojskowe, zawód, miejsce pochodzenia. I tylko na mogile rabina wyłącznie napis hebrajski.

Zaniedbany cmentarz, niektóre macewy już przewrócone: przewrócił je czas. Świadomie wraz z panią Ludmiłą składamy kwiaty na przewróconym nagrobku z napisem: redaktor Leopold Rosner, dziennikarz z Krakowa. Kim był? Jakie były jego losy?

Z moich poszukiwań wiem tylko, że w 1917 roku redaktor Rosner współtworzył w Krakowie stowarzyszenie dziennikarzy żydowskich. Czy to on? Ten sam Rosner? To nazwisko w środowisku aszkenazyjskim było bardzo popularne.

Nieopodal spoczywają doktor Jan Loewy, lekarz z Czechowic na Śląsku, jeszcze dalej Klara i Rywka Handsman z Bełżca, Sara Fukel z Sosnowca, dziesiątki „tych, co przyszli z wielkiego ucisku”. Ksiądz Piotr rozpoczyna czytanie Miserere. Modlimy się psalmami, czytając je na przemian.

W Tarazie nie ma synagogi, nie przyjeżdżał tu jeszcze rabin, nie było nikogo z ambasady Izraela w Kazachstanie. Przypomniałem sobie wiersz Aleksandra Rosenfelda o żydowskich mogiłach pod Monte Cassino: tak, ma rację Olek, wcale nie tak prosto w dzisiejszym zagonionym świecie zebrać minjan.

Ludzie na postsowieckim Wschodzie odwykli też od poczucia obowiązku za stan mogił i cmentarzy, nawet mogił najbliższych, co dopiero mówić o mogiłach obcych, tych, którzy odeszli w przeszłość.

Chwila zadumy, krótka rozmowa, co dalej. Jak doprowadzić to nasze miejsce wspólnej, polsko–żydowskiej pamięci, świadectwo naszej wspólnej, blisko tysiącletniej historii do stanu, którego nie będziemy się wstydzić?

Będzie jeszcze czas na rozmowy, wszyscy razem wyruszamy do odległego o blisko sto kilometrów Szok–Paku.

W drodze do Szok–Paku

Szok–Pak leży przy drodze taszkienckiej, mniej więcej w równej odległości od Tarazu i Szymkentu. Zabieramy do naszego jeepa księdza Piotra, za nami podąża mikrobus Gazela z taraskimi Polakami i panią Ludmiłą, „naszą starszą siostrą”. Po drodze trudna rozmowa o misjach we współczesnym Kościele. Ksiądz Piotr, mimo swojego młodego wieku, pracuje już dziewiąty rok w Azji Środkowej. Wciąż pełen zapału, a jednak w jego słowach jest niemało goryczy. Owszem, z poczucia odpowiedzialności, z miłości Kościoła ta gorycz. Obiecałem mu, że tych jego — jak sam to określił — „gorzkich żali” nie zapiszę. On zaś, nijako w rewanżu, obiecał mi , że sam przysiądzie fałdów i swoje przemyślenia misyjne, jakże ważne dla Kościoła, rzetelnie przeleje na papier. Będę trzymał go za słowo. Dla niniejszych rozważań pozostawiłem — ba, nie mogłem nie pozostawić — tylko jego podsumowanie:

— Może to jakaś cena (to wszystko, co sprawia ból i o czym obiecałem księdzu Piotrowi nie pisać), którą przychodzi nam płacić, bo czujemy się tutaj — jednak — bardziej potrzebni. Szanują nas, nikt nas nie obraża. Więcej, ludzie nas prawdziwie kochają. Odczuwamy to. I jest to wielka wartość. Oni tutaj potrafią być jednocześnie trudni i kochani. Nie, nie zamieniłbym tej posługi na najlepszą, najspokojniejszą parafię w Europie, na coroczną pielgrzymkę do Lourdes i do Rzymu, na najlepszy samochód.

Dojeżdżamy, samochody zbaczają z głównej drogi. Jeszcze tylko sto metrów i jesteśmy. Wśród liściastych drzew uporządkowany cmentarz wojskowy. Po prawej stronie, obok bramki, pierwszy krzyż, który przed laty postawili tu ksiądz Piotr i jego parafianie. Kawałek dalej uwieńczony żołnierskim orłem obelisk z białego, matowego marmuru. Wielka data: 1942. „Przechodniu, powiedz Polsce”.

Po prawej stronie od obelisku murowane ogrodzenie, na nim zaś czarne, marmurowe tablice z nazwiskami tych, którzy tu znaleźli swój spoczynek wieczny. Przeglądam nazwiska. Jest i Nowicki: szeregowy Aleksander Nowicki, lat 33. W końcu listy ogniomistrz Piotr Wysocki, lat 43. Czy to nie dziadek mojego szkolnego kolegi, augustowski szewc? Nigdy nie powrócił z Syberii. Są młodsi i starsi, oficerowie, podoficerowie i szeregowcy. I tak jak w Ługawoje, nazwiska takie jak ich Ojczyzna — Rzeczypospolita: polskie, ukraińskie, żydowskie, białoruskie, niemieckie, ormiańskie… Wszyscy w drodze do domu.

Rozpoczyna się msza święta. Mur cmentarnego ogrodzenia służy za ołtarz. Nad nami słońce, nie chce się wierzyć, że to dzień Wszystkich Świętych, listopad.

Słowo księdza Piotra o domu Ojca, w którym mieszkań wiele, o miłości Ojczyzny, o znaczeniu ofiary, o pamięci. Najświętszy sakrament, na zakończenie Boże, coś Polskę. I jeszcze kilka żołnierskich słów na żołnierskich mogiłach. Wypowie je bardzo wzruszony pułkownik Antoni. To swego rodzaju apel poległych. Kolej na mnie: mój apel do żywych, do miejscowych Polaków i Żydów: „Nie czekajcie, aż ktoś za was uporządkuje mogiły tu w Szok–Paku, w Tarazie, gdziekolwiek by one obok was były. Tradycja Rzeczypospolitej, tradycja Polaków i Żydów tejże Rzeczypospolitej, która była, która jest naszą wspólną Ojczyzną, uczy, że to nasz moralny dług. Pamięć o tych, którzy oddali swoje życie w ofierze, materialnie wyraża się dbałością o ich mogiły. Zbierzcie się przynajmniej dwa razy w roku: w kwietniu, bo to miesiąc pamięci narodowej, i przed dniem Wszystkich Świętych. Uporządkujcie mogiły, by nikt was nie zawstydził”.

Czy posłuchają? Lata komunizmu nie uczyły żadnej odpowiedzialności, a najtrudniej zmieniać wieloletnie przyzwyczajenia, trudno jest zmieniać mentalność.

Ruszamy w powrotną drogę, księdza Piotra czeka jeszcze parafialna uroczystość na miejskim cmentarzu w Tarazie. Umawiamy się na jutrzejszą mszę świętą i spotkanie z dziećmi uczącymi się tutaj języka polskiego. Uczy je pani Joanna, młoda, szalona nauczycielka z Polski. Dziś jeszcze zajedziemy do mauzoleów Ajszy–Bibi i jej ukochanego Karachana. Niechże to jednak będzie kolejna opowieść…

Cmentarze
Zdzisław Nowicki

(ur. 17 grudnia 1951 r. w Pile – zm. 6 czerwca 2006 r.) – polski dyplomata, ekonomista, senator I kadencji, ambasador RP, w latach 1992-1998 oraz 2000-2004 przebywał na placówkach dyplomatycznych w Sankt Petersburgu, Charkowie i Astanie, publikował po polsku, rosyjsku, ukrai...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze