Budowniczy mostów pilnie potrzebni
Oferta specjalna -25%

Pierwszy List do Koryntian

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Maja Jaszewska: Od pewnego czasu powtarza Pan, że Europa ma coraz większy problem z wielokulturowością, której się boi i na którą nie ma pomysłu. Czy ostatnie zamieszki we Francji, potwierdzają tę diagnozę, czy są jedynie efektem nieudolnej polityki imigracyjnej tego kraju?

Krzysztof Czyżewski: To, co się wydarzyło ostatnio we Francji, jest kolejną fazą procesu dotyczącego całej Europy, który stał się widoczny już na początku lat 90. Jestem z pokolenia Bośni, czyli z pokolenia Europejczyków, które spojrzało na kryzys bałkański jako przejaw kryzysu europejskiego. Jego symbolem stało się oblężenie Sarajewa, a przejawem postawa państw i społeczeństw zachodnich wobec tego wydarzenia. Nie był to dobry znak dla Europy coraz bardziej wielokulturowej i zaangażowanej w proces integracji. Wielkimi przegranymi tej wojny byli ludzie dialogu, którzy w Bośni chcieli żyć razem z osobami innych narodowości i religii, a w innych krajach rozumieli i popierali taką postawę. Konflikt wojennego Sarajewa stał się odbiciem konfliktu współczesnej Europy nieposiadającej języka, za którego pomocą mogłaby się porozumiewać z ludźmi o innej tożsamości, Europy, która staje się coraz bardziej bezbronna wobec ideologii nawołujących do wojny kulturowej.

Niedawno we Francji trwał spór o noszenie chust i innych symboli religijnych w miejscach publicznych. Wydawało się, że państwo wyszło z niego obronną ręką. Ustawę regulującą tę kwestię przyjęto i mimo oporów weszła w życie. Do jej respektowania nawoływały zresztą islamskie autorytety duchowne we Francji.

Państwo nie powinno regulować obyczajowości. Jest to wyraz bezradności i zagubienia. Towarzyszy temu rosnący strach przed przyszłością. Mamy już do czynienia z drugim i trzecim pokoleniem imigrantów urodzonych z obywateli francuskich, ale niezintegrowanych z resztą społeczeństwa. To są dwa światy nierozumiejące się i niekontaktujące się ze sobą. Ta przepaść się pogłębia. Radykalizują się nie tylko postawy imigrantów, ale także samych Francuzów. Model świeckiego państwa obywatelskiego wytrzymuje to z coraz większym trudem. Przy czym świat imigrantów we Francji nie jest światem zapomnianym, na który się nie łoży funduszy i któremu się nie poświęca uwagi. Wręcz przeciwnie, tyle że czyni się to w sposób paternalistyczny, tworząc wokół imigrantów niszę opieki państwa, które o wszystkim decyduje. Równocześnie państwo woli przemilczać przestępstwa popełniane przez imigrantów, bo nie chce być posądzone o dyskryminację rasową. Boi się nawet używać słów: Arabowie, czarni, muzułmanie. W ten sposób tworzy się przestrzeń tabu, przyczynia się ona do powstawania jeszcze większego lęku przed problemem.

To paternalistyczne podejście państwa powoduje również postawę roszczeniową wśród imigrantów, a wraz z nią brak poczucia współodpowiedzialności za rozwiązywanie problemów.

Tworzy się sytuacja getta, w którym żyją ludzie niepotrafiący samostanowić o sobie i mający tendencję do zrzucania winy za swoją frustrację na państwo i reprezentujące je instytucje.

Nie trzeba być znawcą psychologii, żeby wiedzieć, iż długotrwała frustracja grozi wybuchem agresji. Ostatnie wydarzenia we Francji to potwierdzają. Jednak nadal wielu Europejczyków myśli w ten sposób: — Nam to nie grozi, bo to, co się stało we Francji, jest wynikiem ich złej polityki imigracyjnej. Podobnie odsuwaliśmy problem w czasie ostatniej wojny na Bałkanach, mówiąc, że spowodowała ją specyfika tego regionu i mentalności ludzi tam mieszkających. W podtekście kryło się przekonanie, że Bałkany to barbaria, a my przecież jesteśmy światem cywilizowanym i podobne rzeczy nas nigdy nie spotkają.

W trakcie wojny w byłej Jugosławii karmiliśmy się iluzją, że nam, cywilizowanym krajom, takie barbarzyństwo nie grozi. Faktem jest, że wojny u siebie nie mamy (choć straszą nas nią Samuel Huntington czy Oriana Fallaci), ale faktem jest również, że wiele z postjugosłowiańskich plag mamy już na progu własnego domu: politycy pokroju Karadżicia rosną w siłę, a młode pokolenie radykalizuje się i skłonne jest raczej do walki niż do dialogu z innymi. Dzisiaj w Europie wyczuwa się wyraźny lęk, jeśli nawet nie przed tym, co się dzieje we Francji, to przed czymś nowym i nieznanym, co narasta na naszym kontynencie. Dobrobyt lat 60. i 70. w dużym stopniu opierał się na łatwym zysku, którego źródłem była tania siła robocza — czyli imigranci. Przybyli z własnymi rodzinami, religią i kulturą, a jedyne, co im zaproponowano, to adaptację do świeckiego modelu republikańskiego. To się nie powiodło i dzisiaj wystawiany jest za to rachunek. Dotyczy to nie tylko Francji. Przegrywa także model brytyjski, znacznie bardziej otwarty na respektowanie odrębności kulturowej. W Stanach Zjednoczonych istnieje ogromny problem z integracją dużej fali imigracji ludności latynoamerykańskiej. We wszystkich tych przypadkach, niezależnie od stopnia tolerancji dla odmienności innych, wielokulturowość oznacza archipelag kultur utrwalający podział na „my” i „oni” i z trudem wytwarzający tkankę łączną dla dumnych ze swej odrębności wysp, która byłaby podstawą wspólnej tożsamości obywatelskiej czy cywilizacyjnej ich mieszkańców.

Nas, Polaków, problem imigrantów raczej nie dotyczy, więc chyba możemy spać spokojnie?

Polska jest częścią integrującej się Europy i dzieli jej problemy. Na nasze dzisiejsze postawy i postępowanie wpływają zarówno pamięć wielokulturowego dziedzictwa, jak i lęki związane z imigrantami czy globalizacją. Nie jesteśmy wolni od ksenofobii i neofaszystowskich ekstremistów. I nam przyjdzie zapłacić rachunek za spolegliwość wobec postaw rasistowskich i gwałcących prawa innych, które w sądach kwitowane są wyrokami uniewinniającymi w imię rzekomo niskiej szkodliwości społecznej czynu.

Jak się mamy zmierzyć z tym narastającym lękiem i poczuciem bezradności wobec przyszłości, na którą nie mamy pomysłu i o której nie wiadomo, co nam przyniesie?

To prawdziwe wyzwanie naszego czasu i problem, którego nie da się rozwiązać jednym posunięciem. Czeka nas praca na długi dystans. Istotne będą kwestie ekonomiczne i polityka społeczna. Nie o nich jednak chcę mówić, bo poruszane są wystarczająco często i przez osoby bardziej kompetentne. Ważną rolę w tym procesie powinna odegrać kultura. Zbyt często ograniczamy ją do odrębnego języka i tożsamości kulturowej. To jest oczywiście niepodważalne. Zapominamy jednak, że wytworzenie wspominanej już tkanki łącznej między wyspami archipelagu to także kwestia kultury i ukształtowania w jej ramach witalnego nurtu uniwersalistycznego. Nie osiągniemy tego, koncentrując się na promowaniu własnej kultury narodowej za granicą, do czego w dużej mierze ogranicza się dzisiaj europejska współpraca kulturalna. Innym problemem jest kwestia „budowniczych mostów”, których Europa dzisiaj gwałtownie potrzebuje. Jeśli nie wykształcimy nowoczesnej formacji ludzi dialogu, nie tylko zaangażowanych, ale i kompetentnych w rzemiośle budowania wspólnoty złożonej z ludzi różnych tożsamości, spełnią się przepowiednie Huntingtona i Fallaci. Znaczenie postawy „budowniczych” widzę dziś dużo wyraźniej niż jakiś czas temu. Wymaga ona sporej odwagi cywilnej i siły przebicia, aby przeciwstawić się rosnącym podziałom i populistycznym, coraz wyraźniejszym głosom wzywającym do wojny kulturowej. Kiedy w lipcu 2005 roku pracowałem z młodymi ludźmi w Mostarze nad projektem „Tryptyk Bośniacki” będącym próbą odpowiedzi na destrukcję ostatniej wojny bałkańskiej, zapytałem ich o to, jakie cechy powinien mieć współczesny neimar (tak się na Bałkanach określa budowniczego mostów). Wszyscy jako pierwszą i najważniejszą podali odwagę. Dobrze rozumieli, o czym mówią, bo żyjąc na co dzień w Birmingham, Mostarze czy Sejnach, wiedzą, że ludzie dialogu nie mają łatwego życia w środowiskach zdominowanych przez mitologie narodowe, religijny fundamentalizm, uprzedzenia historyczne i sąsiedzkie urazy. Jeden z nich powiedział mi, że kiedyś odwagą było być muzułmaninem czy patriotą, dzisiaj ludzie obnoszą się z tym hałaśliwie, a ten, kto przyzna rację innemu, krytycznie wypowie się o „swoich”, skłonny będzie przebaczyć sąsiadowi — zostanie napiętnowany.

Niektórzy uznają wojnę kulturową za już rozpoczętą, np. Oriana Fallaci. Posługuje się przy tym językiem agresji, podsyca lęki i poczucie zagrożenia. Diagnoza, którą stawia dzisiejszej Europie, jest zatrważająca. W książce „Siła rozumu” pisze: „Europa, która płonie, znów zachorowała na chorobę, która w ubiegłym stuleciu uczyniła faszystów także z Włochów niefaszystów, nazistów także z Niemców nienazistów i bolszewików także z Rosjan niebolszewików. I która dziś czyni zdrajców także z tych, którzy nie chcą nimi być: to strach”. Czy ludzi dialogu, budowniczych mostów stać by było na język równie radykalny i mocny?

Musi się pojawić równie silny głos po stronie tych, którzy wzywają do dialogu. Niedawno gościliśmy w Sejnach prof. Jacka Filka, filozofa z Krakowa. Mówił o trzech epokach filozofii w dziejach ludzkości. Istotą epoki starożytnej było „to” — obiektywny byt. Potem nastała epoka kartezjańskiego „ja”, a dziś stoimy w obliczu epoki „ty” opartej na paradygmacie dialogu. Jej zapowiedzią jest filozofia dialogu Martina Bubera, Franza Rosenzweiga, Emanuela Lévinasa czy ks. Józefa Tischnera. Jestem przekonany, że wykształceniu tego nowego paradygmatu towarzyszyć będzie rozwój kultury dialogu, dla której etos ludzi pogranicza będzie fundamentem.

Co w tym etosie jest najważniejsze?

Pamiętam mój pierwszy pobyt w Czerniowcach, dawnej stolicy Księstwa Bukowiny. Kiedy oprowadzający mnie po niej tzw. Czernowitzer podczas pierwszego spaceru powiedział: „To jest nasza synagoga”, pomyślałem, że jest czerniowieckim Żydem. Ale po chwili usłyszałem: „A to jest nasza cerkiew prawosławna, a to nasz kościół, a to nasza kircha i nasza cerkiew greckokatolicka”. Wszystko, co mi pokazywał, było nasze. Przy czym Czernowitzer nie był relatywistą religijnym czy kulturowym. Miał swoją wyraźną tożsamość, również narodową, i był tu bardziej zakorzeniony niż każdy domorosły nacjonalista; był obywatelem Bukowiny, bogatego i zróżnicowanego świata, w którym żył i wzrastał i który w całości traktował jak własny.

Dominująca dziś political correctness nie przyczynia się do budowania wspólnoty, ale raczej do obojętnego przyzwolenia na odmienność, myli bowiem obojętność z obiektywnością.

Podczas wojny w Jugosławii widać było wyraźnie, jak bardzo złączyliśmy oba te pojęcia — neutralność i obiektywność. Patrząc na dramat Sarajewa, byliśmy obiektywni, a więc neutralni, a kto nie trzymał się tego standardu, był potępiony za emocjonalny subiektywizm. Obowiązująca wówczas w świecie Zachodu neutralność oznaczała brak odpowiedzialności, zaangażowania i współdziałania.

Napisał Pan wówczas w Kosowie: „Nie chcemy być bezwzględni i sięgać po siłę, by nie sprzeniewierzyć się swoim ideałom. Tym samym jednak nie możemy czynić miłości”.

Wyniosłem z tamtego doświadczenia lekcję, że trzeba walczyć z niegodziwością. Nie można przyglądać się jej, myśląc, że nas ominie. Od lat jesteśmy usypiani przez oportunistyczną taktykę, podobną do tej, którą przed wojną z faszyzmem uprawiał w Europie Chamberlain. Dziś nie wystarczy kontynuowanie tolerancji w duchu lat 60. czy 70., dowodzi tego przykład Holandii, która przez lata była jej symbolem, a po morderstwach na Fortuynie i van Goghu boleśnie doświadczyła jej powierzchowności i niewystarczalności wobec współczesnych realiów. Tolerancja wymaga dążenia do prawdy i odwagi w jej wypowiadaniu. Jeśli dochodzi do przestępstwa kryminalnego, to trzeba je nazwać po imieniu i powiedzieć, kto to zrobił. Jednocześnie nie wolno z tego wydarzenia czynić oręża przeciwko całej grupie narodowościowej czy religijnej. Nawet pod najbardziej naganne zachowania nie można podkładać kontekstów rasistowskich, narodowościowych czy religijnych.

Czy rzeczywiście współczesna kultura europejska ma w sobie siłę, aby realizować ideę dialogu?

Mam wrażenie, że dzisiaj kultura się wycofała z tej przestrzeni działania. Żyje raczej prawami rynku, popytu i promocji. Ludziom kultury wydaje się, że powinni ograniczyć się do prezentacji i promocji dorobku kulturalnego swojego kraju. Wróciłem właśnie ze spotkania europejskich pisarzy na Malcie. Dla obecnych tam osób oczywiste jest, że trzeba tłumaczyć literaturę na inne języki i że to stworzy wspólną przestrzeń. Zgadzam się, że są to ważne przedsięwzięcia, ale nie można poprzestać jedynie na nich. Jestem zdania, że nie mniej ważna jest kultura agory, którą my, ludzie kultury — pisarze, animatorzy, artyści — powinniśmy wspólnie tworzyć. Nie wystarczy być rzecznikiem własnej kultury, musimy też tworzyć przestrzeń agory, czyli forum dla budowania wspólnoty. Istnieje ona fizycznie i symbolicznie, przybierając postać rynku w Sarajewie albo naszej Białej Synagogi w Sejnach, w której zorganizowaliśmy ostatnio spotkanie zaduszkowe, aby wspominać Jana Pawła II. Spotkanie miało charakter nie tylko ekumeniczny, ale też międzyreligijny. Zaprosiliśmy gości z różnych Kościołów i wspólnot religijnych.

Za swoją działalność na rzecz polskiej racji stanu został pan w tym roku nominowany do nagrody Jerzego Giedroycia. Czy czuje się pan spadkobiercą Jego postawy?

Wysiłek Jerzego Giedroycia zmierzał do zmiany mentalności Polaków. Dzisiaj musimy podjąć wysiłek zmiany mentalności Europejczyków. Możemy mówić o problemach ekonomicznych, politycznych, społecznych i im zaradzać, ale nie dokona się przemiana mentalności, jeśli nie zostanie stworzona kultura współistnienia, której tak bardzo nam brakuje.

Czy widzi Pan dzisiaj w Europie takich praktyków kultury dialogu, którzy z równą stanowczością i determinacją jak swego czasu Jerzy Giedroyc walczyliby o tę przemianę?

Nie widzę dziś w Europie silnych osobowości stanowiących przeciwwagę dla ideologii zróżnicowania i wojny kulturowej. Nakłada się na to kryzys języka, nie potrafimy dziś bowiem dobrze wyrażać kwestii związanych z kulturą dialogu. Wiele słów straciło swoje znaczenie albo siłę wyrazu. Weźmy chociażby słowo tolerancja — budzi dziś ono irytację, ludzie powtarzają za Janem Pawłem II, że tolerancja to za mało. Słowo to brzmi dziś pusto i nie przekonuje nikogo, a przecież zawiera w sobie doświadczenie tradycji europejskiej związanej z tolerancją, której to Jan Paweł II nigdy nie negował. Dziś staramy się wszystko zastąpić dobrym prawem zapewniającym wszystkim obywatelom równe traktowanie. Prawo jednak nie zastąpi kultury, która się wokół takich pojęć prawniczych wytwarza. Samo respektowanie prawa nie wystarczy, choć jest ono bardzo ważne jako podstawa dla społeczeństwa demokratycznego. Nikt jednak w imię prawa nie zmusi nikogo do okazywania innej osobie zrozumienia, miłości czy do pragnienia nawiązania z nią kontaktu. Taką postawę może wypracować jedynie kultura.

Budowniczy mostów pilnie potrzebni
Krzysztof Czyżewski

urodzony 6 lipca 1958 r. w Warszawie – polski pisarz, poeta i eseista, reżyser i animator działań międzykulturowych, przez wiele lat związany z teatrem alternatywnym, był redaktorem podziemnego „Czasu Kultury” i redaktorem naczelnym „Krasnogrudy”, założyciel i dyrektor Ośrod...

Budowniczy mostów pilnie potrzebni
Maja Jaszewska

dziennikarka, publicystka....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze