Ci, którzy nie poznali Boga, krytykują religię z definicji. I z nimi jest ciężko dyskutować. Natomiast są też tacy, którzy dawniej byli wierzący, a teraz są cyniczni, co jest dość częstym zjawiskiem zniechęcenia religijnością. Najprawdopodobniej kiedyś traktowali ją jako znieczulacz.
Rozmawiają Andrzej Molenda i Roman Bielecki OP
Swoją najnowszą książkę opatrzył pan dedykacją: „Wszystkim tym, którym religijność niszczy życie”. Przyznam, że to dość zaskakujący adresaci.
Spotkałem w swojej pracy terapeutycznej ludzi, których sposób praktykowania wiary zatrzymał w rozwoju – czy to psychologicznym, czy ogólnoludzkim. Miałem też kontakt z osobami, którym źle wytłumaczono, czym jest religijność. I to spowodowało, że w dorosłym życiu, będąc na przykład zakonnicami czy zakonnikami, czyli z definicji blisko Boga, w rzeczywistości byli głęboko nieszczęśliwi.
Bardzo przeżywam jedną z niedawnych rozmów z zakonnicą, która jest ofiarą notorycznej przemocy w swoim zgromadzeniu. Jest tam od czterdziestu lat, wszystko, co ją spotyka – poniżanie, odbieranie dobrego imienia, nękanie – tłumaczy Ewangelią i koniecznością niesienia krzyża. I co gorsze, nigdy nie miała w sobie krytycznego spojrzenia na to, co robią jej przełożeni. Klasyczny kozioł ofiarny, jak zresztą kilka innych osób w tym zakonie. Bez szans na porządne rekolekcje, odpoczynek i zadbanie o zdrowie.
Jak to możliwe, że wiara oddala od Boga? Przecież ze swojej natury powinna do Niego przybliżać.
Gdybym miał zdefiniować, czym jest wiara, to powiedziałbym, że jej istotą jest wziąć od Boga to, co On chce nam dać. Zdaję sobie sprawę, że takie rozumienie diametralnie się różni od tego, w jaki sposób potocznie definiujemy wiarę. Mówimy, że jeśli ktoś wierzy, to znaczy, że wie, iż jest Bóg, szatan, święci, Maryja i zna prawdy wiary. I choć wydaje się, że dzięki tej wiedzy czyjeś życie jest prowadzone w obecności Boga, to jednak w praktyce nie prowadzi do obdarowania łaską Bożą.
Może się mylę, ale większość wierzących w ogóle się nie zastanawia nad takimi problemami, tylko myśli, jak utrzymać wiarę na choćby minimalnym poziomie w zderzeniu z codziennością. Takie dywagacje są dla nich rozważaniem o zawartości cukru w cukrze.
Dobrze to rozumiem, bo praktykowanie wiary coś obiecuje i nierzadko z tego powodu zaczynamy się nią interesować. I jeśli po jakimś czasie ta obietnica nie jest zrealizowana, to pojawia się zniechęcenie.
Czego dotyczy ta obietnica?
Zbawienia, doświadczania Boga w życiu, Jego prowadzenia…
…ale też tego, że jeśli będę wierzył, to będzie mi w życiu dobrze.
A co to znaczy „będzie dobrze”?
Że będę szczęśliwy, nie dotkną mnie żadne trudności, a moją rodzinę będą spotykały same dobre rzeczy.
Kiedy mówimy o szczęściu, to zgadzam się, że wiara je obiecuje, tylko jak my je rozumiemy? Jeśli jego wyrazem jest dom z ogródkiem, piękna żona, przystojny mąż, świetny samochód i grzeczne dzieci, to jest to naiwne rozumienie szczęścia, oparte na stereotypach kulturowych i infantylnych pragnieniach. Dojrzałe szczęście to doświadczenie wewnętrzne.
Krytykuje pan użytkowe podejście do Boga?
Nie do końca. Ono się mieści w dojrzałej religijności, ale nie jako element pierwszoplanowy. Pierwszym jest obietnica, którą wyraża ewangeliczna fraza: „Szukajcie wpierw królestwa Bożego i jego sprawiedliwości, a wszystko inne będzie wam przydane” (Mt 6,33). To znaczy, że powodzenie w życiu rozumiane jako praca, dom, rodzina, dzieci może być o tyle, o ile. Mogę do tego dążyć i być może Bóg mnie do tego będzie prowadził, ale to nie jest sedno Bożej obietnicy. Bo Bóg najpierw mówi: Bądź ze Mną. Przyjmij najpierw moje zbawienie, przyjmij moje Życie, mojego Ducha.
Oceń