Bóg stworzył słońce i księży
Oferta specjalna -25%

Drugi List do Koryntian

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

1.

Już dawno nie był w tak świetnym nastroju. Jego największy problem w ostatnim czasie — bezdomni, którzy zamieszkali w parafialnym ogrodzie — przemienił się w źródło niebywałego optymizmu i chęci działania. Najpierw ze swoim przyjacielem Adamem Staneckim z Fundacji Pomocy Samotnej Matce zaczęli rozważać, czy nie udałoby się stworzyć przy parafii czegoś w rodzaju przytuliska dla bezdomnych. Pomysł wydawał się na pozór szalony, ale po krytycznym rozpatrzeniu wszystkich za i przeciw — możliwy do realizacji. Teren pod budowę jest na tyle duży, że da się na nim wygospodarować miejsce na dwa niezależne, jednak połączone organizmy. Kościół z plebanią i dom dla bezdomnych. Jest więc szansa, że nie będzie przepędzał, tylko przytulał. Adam obiecał mu niezbędną pomoc prawną, koncepcyjną, architektoniczną. Wszelaką. Był doświadczonym marzycielem budowlańcem. Człowiekiem, któremu udawało się łączyć bujanie w obłokach z chodzeniem po ziemi. Groser podniecony zadzwonił do Cybuli.

— Muszę lekko skorygować to, co mówiłeś o sercu parafii.
— A co ja mówiłem? — proboszcza z Kołomorza zaskoczyły emocje pobrzmiewające w głosie Wacława.
— Że sercem budowy jest kaplica…
— I utrzymuję to…
— A ja uważam, że Kościół będzie żywy, jeśli wyrośnie z autentycznej potrzeby. U mnie tą pierwszą potrzebą są bezdomni. Zobacz, co robili misjonarze — razem z kaplicami stawiali szpitale, przytułki.
— Wacuś, mówisz o starym modelu misji.
— Wypróbowanym i ewangelicznym. Jak chcesz biedakowi głosić kazania, najpierw zapytaj, czy nie jest głodny.

* * *

Tydzień po rozmowie z Adamem u Grosera zjawił się Robert Twaróg, czytelnik zachwycony jego książką Manowczyk. Wacław nie śledził mediów i był raczej nieobecny duchem w rzeczywistości ekonomicznej, dlatego nazwisko Twaroga niewiele mu powiedziało. Także wizytówka, którą otrzymał, nie uświadomiła mu, że ma przed sobą krezusa finansowego. Z rozmowy jednak wywnioskował, że ma do czynienia z człowiekiem przedsiębiorczym i majętnym. Wobec jego pochwał dla Manowczyka był więc dość sceptyczny, bo ta książka była raczej ilustracją tezy, że łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne niż bogatemu trafić do królestwa niebieskiego. Kiedy Robert Twaróg zaproponował, że chętnie wesprze dzieło budowy, Wacław wymijająco odpowiedział, że w jego opinii kościół powinien być dziełem parafian.

— Jesteś dupa wołowa, dogmatyk i ignorant w jednym — takie było pierwsze zdanie Adama, kwitujące opowieść o wizycie Twaroga. — Jeśli chcesz z takimi predyspozycjami budować kościół i przytulisko, to lepiej od razu zdaj sprzęt. Przeproś biskupa i przede wszystkim mi głowy nie zawracaj. Albo chcesz pomóc tym biedakom, albo pisać o nich książki i zachwycać się swoją nieskazitelnością. Rozumiem, że nie chcesz stawiać kościoła za pieniądze mafii, ale dlaczego nie pomyślałeś, że przy budowie przytuliska można skorzystać z pomocy najuczciwszego biznesmena w mieście? Czy nie rozumiesz, że stawiasz tamy Bożemu miłosierdziu?! Jeżeli jeszcze dziś nie zadzwonisz do Twaroga, to uznam, że jedyną wartością, jakiej służysz, jest twoja własna pycha…

Nie wiadomo, co to sprawiło: czy widmo odjeżdżającego wagonu pełnego pieniędzy, czy naturalna potrzeba ekspresji, ale Adam tak się uniósł, że gałki oczne prawie wyszły mu z orbit.

— Czekam na telefon z pozytywnymi informacjami. Aha, przed rozmową poczytaj sobie w Internecie trochę wywiadów z Twarogiem. Chryste, przegnać Twaroga! Lecę, bo żona mnie prześwięci.

Wacław miał na tyle rozumu, że nie dyskutował z Adamem, widział, że jest zdesperowany i nie ma co więcej rozjuszonego lwa drażnić. Odprowadził go do wyjścia i zapewnił, że zastosuje się do wskazówek. Gdy tylko zamknął drzwi, z kuchni wychyliła się pani Mietka, u której wynajmował pokój.

— Księże Wacławie, jakieś przykrości? Nie chcę się mieszać do nie swoich spraw, ale ten księdza gość trochę nawrzeszczał… Może herbatki i domowego pierniczka…?
— Nie, dziękuję. Proszę się nie martwić, to mój serdeczny przyjaciel. Zachęcał mnie do korzystania z Internetu.

* * *

Postanowił wpaść dziś do franciszkanek, aby wybadać, na ile może liczyć na ich pomoc i zaangażowanie w działalność przyszłego przytuliska. Siostra Weronika w sposób właściwy sobie okazała radość z odwiedzin Grosera. Taki szczególny rodzaj dystansu, przez który przebijała radość z nawiedzenia. Weronika należała do osób, które poczytują za słabość okazywanie wprost, że coś je cieszy. Siostry uważały ją za osobę inteligentną, świetnie zarządzającą wspólnotą i klasztorem, ale oziębłą uczuciowo. Groser bardzo ją sobie cenił, wiedział, jak ją rozbroić, a że był osobą, która raczej przekazywała energię i ciepło, niż ją pobierała, zachowanie siostry Weroniki nie było dla niego przeszkodą w kontaktach. Kiedy Wacław zwierzył jej się ze swych planów, pokiwała głową.

— A nie mówiłam księdzu, że biskup zawsze wie, kogo wybierać do budowy kościoła! Wszystko, co ksiądz powiedział, rozważymy na radzie. Idea jest piękna, więc jak tylko to będzie możliwe… A tymczasem zatroszczymy się o ciało naszego budowlańca, bo widzę, że ksiądz niewiele je, za to zjadają księdza emocje.
— Z przyjemnością, ale pod warunkiem, że siostra zje ze mną.

Wacław lubił zawsze się podroczyć przy okazji klasztornych posiłków, bo wiedział, że konstytucje zakonne nakazywały siostrom spożywać je w ich własnej wspólnocie, chyba że uroczysta okoliczność umożliwiała ominięcie tego paragrafu.

— Proszę księdza, naprawdę… Jest dziś powód, tak się cieszę tą księdza radością, że zrobiłabym wyjątek, ale już jadłam. Mam specjalną dietę i jem bardzo nietypowo, według wskazówek lekarza.
— No cóż, ale potowarzyszyć siostra może.
— Jeżeli księdzu nie będę przeszkadzała… — poddała się z zadowoleniem siostra Weronika, która jak każda kobieta lubiła być zdobywana.
— Siostro, ja jem tylko po to, żeby z bliźnim porozmawiać. Inaczej bym nic do ust nie brał. Jak już, to bym jedynie pił.
— To zupełnie inaczej niż my, bo my jemy i nie rozmawiamy. Ale rozumiem, że miałby ksiądz ochotę na wino.
— Siostro, żartowałem.
— To dobrze, bo i tak nie mamy… Ale może bym coś wymyśliła, choć nasz grajdołek nie jest Kaną Galilejską…

Dało się nagle słyszeć delikatne pukanie.

— Proszę — odezwała się przełożona.

Drzwi otworzyły się powolutku, jakby otwierający obawiał się, że w środku może być pożar. Na progu stanęła siostra Dolorosa. Zatrzepotała swoimi długimi czarnymi rzęsami i lekko się zarumieniła na widok Wacława. Wyraźnie czekała na wskazówki przełożonej.

Jednakże w to rytualne oczekiwanie wdarł się jak tajfun Groser.

— No nie, a ja już myślałem, że siostra zmieniła zgromadzenie albo gdzieś siostrę ukrywają przede mną. Proszę wejść. Co prawda dokonuję wstydliwej czynności jedzenia, ale proszę, proszę.

Dolorosa spłoniła się i spojrzała na przełożoną.

— Proszę, niech siostra wejdzie — odezwała się Weronika, ale uśmiech na jej twarzy nie należał do gatunku szczerych, jakby miał zakomunikować: „I widzi, siostra, co narobiła swą nachalnością”.

Groser, nie dostrzegając w ogóle powstałego napięcia, zaczął przesłuchiwać Dolorosę.

— A siostra co porabia?
— Wracam właśnie ze szkoły…
— Świetnie, to na pewno siostra nie jadła obiadu. A mnie tu tyle przyniesiono, że przez tydzień nie zjem.

Spojrzał z uśmiechem w kierunku przełożonej: — Siostro, głodnego nakarmić. No tego chyba wasze konstytucje nie zabraniają?

Weronika zrobiła minę, jakby połykała olbrzymią tabletkę, nie mając czym popić.

— Oczywiście, jeśli siostra nie ma innych obowiązków — spojrzała znacząco na Dolorosę.
— Nie, bo jutro odwołali lekcje…

W przełożoną jakby piorun trafił po tych słowach, ale próbowała z gracją nie dać tego po sobie poznać. Pokornie podeszła do szafy i wyciągnęła dodatkowe nakrycie. Po chwili Groser usługiwał Dolorosie niczym księżnej. Weronika obserwowała wszystko dyskretnie i z niesmakiem.

— Aaa, suróweczki więcej, bo to samo zdrowie. Może się jednak przełożona skusi? — zwrócił się do Weroniki.
— Dziękuję…

Zapadała chwila ciszy usprawiedliwionej spożywaniem.

— A siostra, które ma klasy?
— Od jeden do trzy i siódme.
— A, to czysta rozkosz.
— O tak, dzieci są rozbrajające. Dzisiaj rozdałam im karteczki z cytatami z Biblii. Miały je zilustrować. Niektórzy dostali fragmenty Ewangelii, niektórzy psalmy itd. Jacuś narysował słońce i księdza. Pytam się, co ten rysunek przedstawia, a on na to, że Bóg stworzył słońce i księży i oni mają Go chwalić. „Tak jest w tym psalmie, co mi siostra dała”. Mówię, że chyba chodzi o słońce i księżyc, a on, że na jego karteczce jest napisane księży.
— A to świetne, ha, ha — Groser był szczerze ubawiony, stanowił doskonały kontrapunkt dla zdziwionej („z czego tu się śmiać”) przełożonej. — I siostra mu zburzyła tę głęboko klerykalną wizję stworzenia…
— No a co miałam zrobić? Z dysleksją można walczyć. Następnym razem narysuje słonia i księżyc…

Groser spoglądał to na przełożoną, to na Dolorosę, jakby kontrolując, czy obie równie dobrze się bawią. Nie bawiły się tak samo. Choć gdy patrzył na Weronikę, ta również posyłała mu uśmiech, może nieco zwiędły, ale zawsze.

— Siostro, słyszałem legendy o siostry talentach muzycznych. Czy siostra nie pomogłaby mi w stworzeniu małej scholi? Na wiosnę chcę już odprawiać msze w kaplicy.
— Chętnie — omalże nie krzyknęła Dolorosa. Przestawszy z nerwów zwracać uwagę na etykietę, mówiła z pełną buzią. — Mam już dosyć wojen z naszym organistą. Jego jedyną ambicją jest zagłuszanie mnie albo ośmieszanie przed rodzicami. Ale to zależy od siostry przełożonej.
— No co, siostro? — Groser spojrzał na Weronikę.
— Może zastanówmy się najpierw nad tym, o czym rozmawialiśmy na początku. Musimy to przedyskutować. Poza tym Dolorosa ma zobowiązania, których nie może ot tak sobie zostawić. Trzeba być odpowiedzialnym… I nie iść tylko tam, gdzie kwiatki rosną i słoneczko świeci.

Obiad dobiegł końca. Nawet człowiek tak niezwracający uwagi na wszelkie reguły jak Wacław, wyczuł, że należy powoli podziękować.

— No to ja już pójdę. Z niecierpliwością będę oczekiwał na postanowienia waszej rady.
— Odprowadzę księdza. Siostro, proszę na mnie chwilkę poczekać.

* * *

Przełożona dała delikatnie znać Dolorosie, żeby nie próbowała im towarzyszyć. Wróciła po jakichś pięciu minutach.

— Widzę, że siostra jest w dobrym nastroju…
— Tak.
— Nie dziwię się — spojrzała na Dolorosę, jakby to spojrzenie miało ją oświecić lub zaczarować. Jej podwładna była jednak tak podniecona i rozpalona dopiero co skończoną rozmową, że nie wyczuła delikatnych intencji przełożonej. — Czy siostra nie za bardzo lubi księdza Wacława?
— Co znaczy „za bardzo”? Lubię go. On ma w sobie coś takiego, że chce się żyć. Co siostra przełożona sądzi o propozycji założenia chórku? Organista oszaleje z radości, że pozbędzie się konkurencji. Będzie i wilk syty, i owca cała… Ostatnio znowu zagłuszył nas na mszy. Przez cały miesiąc ćwiczyliśmy pieśń Jesteś jak olejek nardu, a on nas zdusił paroma klawiszami, jak buciorem. I jeszcze podburza rodziców, rozpowiadając, że faworyzuję swoich pupilków. No chyba na solistę bierze się kogoś o predyspozycjach!

Mówiła w próżnię. Widać, że jej słowa nie wywołały krzty współczucia czy solidarności u przełożonej. Weronika miała kamienną twarz. Po chwili ciszy mającej wzmocnić dramaturgię, kamień przemówił.

— Martwię się o siostrę.

Po minie i wytężonym wzroku Dolorosy można by sądzić, że nagle potrzebuje okularów, przynajmniej minus cztery.

— Dlaczego? Z powodu tego organisty? Spokojnie, poradzę sobie.
— Nie… Martwię się, że siostra pewnych spraw nie widzi.
— Ale o co chodzi? — była oszołomiona. Z tropików trafiła na Antarktydę.
— Po pierwsze, siostra nie jest od występków — przełożona pogardliwie zaakcentowała ostatnie słowo. — Chyba nie po to siostra wstąpiła do zakonu, żeby zostać gwiazdeczką?…

Weronika z lekką satysfakcją zobaczyła, że jej uwaga wywarła pożądany skutek. Dolorosa więdła.

— Już dawno chciałam z siostrą porozmawiać na ten temat. Wierzę, że ta rozmowa ma sens. Ufam, że przyjmie to siostra po zakonnemu. Zresztą to, co chcę powiedzieć, to nie są tylko moje spostrzeżenia. Odebrałam w sprawie siostry kilka telefonów. Był i taki, że siostra zachowuje się jak prostytutka — przełożona nie traciła czasu, aby przejść do sedna. Widocznie dość namilczała się przy obiedzie. — Mam już dość tych uwag, półuśmieszków, gadania za plecami o siostry lepkości, rozkwitaniu jedynie w bliskości tych, którzy nie w kieckach, a w portkach chodzą. No, może jeszcze w sutannach.

Z oczu Dolorosy trysnęły łzy. Pocisk łzawiący nie dałby tego efektu.

— Proszę bez łez. Na histerię nie mam teraz ochoty. Nie czas na rozczulanie się nad sobą. Proszę mnie nie krzywdzić tymi łzami. Mówię to, żeby siostrze pomóc, a nie żeby doprowadzić do płaczu. Bo nie o to chodzi.
— Jak po czymś takim nie mam płakać? — ciałem siostry wstrząsał szloch, głos się łamał.
— To są tylko czyjeś opinie, które ma sobie siostra przemyśleć. Wyciągnąć wnioski. Jeśli są niesłuszne, proszę ich nie brać do serca.
— Ale przełożona mi je przekazuje jak swoje własne.
— To ty tak to odbierasz — Weronika rzuciła spojrzenie, które miało uciszyć burzę. Daremnie. — Ale prawdą jest, że lubisz się wdzięczyć, mizdrzyć, kokietować.
— Ja kokietuję!? — wrzasnęła Dolorosa, wyraźnie już nad sobą nie panując. — Może warto by spojrzeć w lustro, może lepszą ode mnie tam przełożona zobaczy. Przełożona ma szczęście, że nie słyszy, co się mówi na jej temat.
— Bardzo proszę, abyś to zrobiła…
— Nie…
— Proszę.
— Nie.

Dolorosa dyszała, wyrzuciwszy z siebie słowa, które do tej pory jedynie szeptała, i to najczęściej w swojej głowie.

— No cóż, kijem cię nie zmuszę. Powiedziałam to wszystko, żeby siostrę wyrwać z czegoś, czego siostra chyba sama nie rozumie. Święta Faustyna prosiła, żeby modlić się za księży, a siostra ich wodzi na pokuszenie. Siostra wabi księdza Wacława. Czy siostra nie rozumie, że on jest mężczyzną?
— Wiem, tak samo jak ja jestem kobietą.
— Konsekrowaną…
— Co to znaczy? Że mamy się oszpecić i zachowywać się w sposób odpychający!?
— Jest różnica między odpychaniem a prowokowaniem.
— Nie stanowię dla niego zagrożenia.
— Skąd ta wiedza? Siostra uważa się za psycholożkę?
— Ksiądz Wacław jest jak skała…
— Nie ma skał. Wulkany potrafią i skały w proch zmieść — przełożonej przybywało poetyckiej weny. — Są prawa i zasady, które jeśli człowiek zachowuje, to się ostanie. Wszyscy jesteśmy słabi, nawet ksiądz Wacław może upaść…
— Upaść, to znaczy przestać kochać Boga w drugim człowieku, a to w przypadku Grosera jest niemożliwe.
— Siostro, obserwuję siostrę od dłuższego czasu. To jak siostra pieczołowicie zbierała wszystkie książki Grosera. Nie udawajmy, ksiądz Wacław zastąpił siostrze Pana Jezusa. Obawiam się, że siostra jest zakochana. To nie jest nic strasznego. Nie siostra pierwsza i nie ostatnia. Stare reguły zakonne uczą, co w takiej sytuacji należy uczynić. Trzeba pomyśleć o przeniesieniu siostry.

Dolorosa się przeraziła, choć nie dała tego po sobie poznać. Zobaczyła w przełożonej wiedźmę, o której szeptały siostry. Naiwna odkryła się przed osobą, która wykorzysta wszystko przeciw niej. Dla obrony „ducha zakonnego”. Zrobiła coś najgłupszego, przed czym ją ostrzegano — zdradziła się przed przełożoną. Gdyby chodziło tu tylko o nią, pewno by jej jeszcze dopiekła i wojna na całego gotowa. Ale obawiała się, że Weronika zaatakuje także Grosera. Postanowiła więc — późno, bo późno — rozpocząć grę.

— Jest matka całkowicie w błędzie. Myli matka podziw dla kogoś twórczego z zakochaniem. Jeśli już miałabym się w kimś zakochać…, to Groser jako mężczyzna zupełnie nie jest w moim typie.
— Ciekawe, szkoda, że nie widziałaś uniesienia, z jakim rozmawiałaś z księdzem Wacławem przed chwilą… Nie wyobrażam sobie, jak zachowujesz się przed kimś, kto jest w twoim typie.

2.

Drżał. Pragnął tylko jednego — ukoić nerwy. Otworzył drzwi plebanii. „O Boże!”. Widok sprzętu budowlanego o mało go nie powalił. Zapomniał, że od dziś miała wkroczyć ekipa remontowa. Oficjalnym powodem było powiększenie jadalni, tak aby mogły się w niej odbywać posiedzenia fundacji „Przekroczyć granice”, oraz dobudowanie na tarasie pokoju dla Franka Ognika, nowego wikarego. Trzecią przyczyną — jak sądził Paweł, prawdopodobnie główną — było stworzenie dla każdego z księży osobnego wejścia do plebanii. „Mamy być wspólnotą, ale każdy powinien mieć swoją intymność” — przekonywał Krystian. „Tak jest, dyskrecja Grecja” — Paweł wiedział swoje. Remont miał potrwać niecałe trzy miesiące, gdyż w maju miało nastąpić wmurowanie tablicy upamiętniającej pobyt u Męczenników Jerzego Popiełuszki oraz inauguracyjne posiedzenie Fundacji. To była ta nadzieja, którą wlewał w serce sceptycznie nastawionego do remontu Pawła Wargin. „Czy naprawdę trzeba to robić w zimie?”. „A co, chcesz spieprzyć sobie lato? Trochę pocierpimy, a potem słońce i rozkosz” — nie poddawał się proboszcz Męczenników.

Tak czy owak zapowiadały się trzy miesiące budowlanego horroru.

Odgłos młota pneumatycznego o mało nie zawrócił Pawła z progu, ale z jadalni wychylił Wargin.

— Dobrze, że jesteś. Chcesz zobaczyć postępy? — zobaczywszy zniechęcenie na twarzy wikarego, uciął temat. — Ok. O szesnastej jestem umówiony ze strategicznym sponsorem. Na razie nazwisko niech pozostanie tajemnicą, ale znasz je z pierwszych stron gazet. Rzuć okiem na ekipę. O piątej kończą pracę.

Krystian prawdopodobnie nie domyślał się, że jego wikary patrzy na niego jak na potwora, któremu zieje ogień z paszczy. Paweł spojrzał na stojący pod ścianą łom i miał ochotę wyrżnąć nim w swojego proboszcza. Miał gdzieś strategicznego sponsora, nie czytał gazet i marzył tylko, żeby o wszystkim zapomnieć. Wszystko się mogło wydarzyć, niech sobie wchodzi tysiąc ekip budowlanych, ale dlaczego akurat w chwili, gdy on pragnie się zaszyć w cichym kącie, gdzie nie doszedłby go żaden odgłos. Czuł się jak pies, który szuka kąta do zdechnięcia. Nie miał siły zaprotestować. Pragnął tylko, żeby Wargin jak najszybciej zszedł mu z oczu. Rozdeptując grudki tynku, poszedł do siebie na górę. Z reklamówki wyrzucił do miski w łazience zabrudzoną w hospicjum sutannę. Zalał ją gorącą wodą. Popatrzył z obrzydzeniem jak z czarnego sukna wypływa czerwona chmurka. Nasypał proszku. Napchał sobie do uszu waty i walnął się na tapczan. „Sam sobie pilnuj ekipy, którą sprowadziłeś dla własnej zachcianki”. Zaczął łkać z bezsilności — suchy płacz, który nie przyniósł żadnej ulgi. Do jego uszu dochodziły nadal odgłosy młota i rozmowy robotników. Wstał i uklęknął przy biurku. Podparł głowę dłońmi.

„Przepraszam Cię, Boże, za moje zagubienie, za złość, za histerię, za to, że uciekłem z hospicjum. Przepraszam Cię za to, że pogardzam Krystianem… Daj mi siły, żebym porozmawiał z nim…”. Umilkł, jakby i tak nie wierzył, że te siły kiedyś wykrzesze, że powie mu kiedyś wprost, jak mierzi go jego obłuda, szczurze podkopywanie Grosera, łaszenie się do sponsorów, to jego niedające się ukryć pragnienie, aby zostać kapelanem Stogi albo przynajmniej duszpasterzem jakiegokolwiek Bractwa VIP–ów.

Spojrzał na zegarek. Dochodziła piąta. Podszedł do drzwi, uchylił je i zaczął nasłuchiwać, co się dzieje na dole. Wyciągnął watę z uszu. Pokręcił głową, zreflektowawszy się, że modlił się z zatkanymi uszami. Jakby to miało jakieś znaczenie. Głosy robotników świadczyły, że zbierają się do odwrotu.

— I co? Budę zostawisz otwartą? — doszło go pytanie skierowane do majstra.
— Mówił, że wikary jest…
— To idziemy w cholerę.

Po chwili usłyszał odgłos ruszającego sprzed plebanii samochodu. Zszedł na dół i zamknął drzwi. Zajrzał do jadalni. Wszystkie meble były zgrupowane w narożniku i nakryte folią. W centralnej ścianie wykuta była olbrzymia bruzda i wsadzony w nią metalowy podciąg. Krystian dokładnie tłumaczył mu na projekcie, że będzie tu przebita ściana do drugiego pokoju, ale nic a nic go to w tej chwili nie interesowało. Równie dobrze mogłoby to wszystko runąć. Ruszył szybko na górę, aby zdążyć jeszcze przed mszą wziąć kąpiel. Odkręcił kran i nalał na dno wanny solidną dawkę olejku z jałowca.

* * *

Uniósł kielich. Spojrzał na ludzi w kościele zza jego złotej krawędzi. Opanował się, choć zdawało mu się, że widzi w trzeciej ławce pana Kazia, który przed paroma godzinami padł mu martwy w ramiona w hospicjum. Właśnie odprawiał za niego mszę.

— Bierzcie i pijcie, to jest krew Moja, która za was i za wielu będzie wylana…

Był opanowany, choć w środku cały drżał. Płakał, choć oczy jego były suche. Mówił najświętsze słowa i miał wrażenie, że kłamie…

„»Czy możecie pić kielich, który Ja pić będę?«. »Możemy« — Jan i Jakub nie wiedzieli, co mówią Jezusowi. Wypić całą prawdę o człowieku. O brudzie, smrodzie, podłości i zdradzie. Całą fizjologię i chory umysł. Zwariuję. Błagam Cię, nie pozwól mi krzyczeć. Nie pozwól mi zwariować przy ołtarzu!”. Myśli coraz szybciej wirowały w głowie Pawła. Co chwilę zamykał oczy. „Krew nie przemienia się w wino, lecz w cuchnącą bryję, w truciznę. Krew bliźniego, po której wymiotowałem”.

Zacisnął powieki. Mogło się wydawać, że jeszcze nigdy tak nie przeżywał konsekracji. Tak wyglądała jego rozpacz i bezsilność.

* * *

— Ciało Chrystusa — nachylił ku klęczącej Kaczmarkowej. „Boże, jak on przeżywa. Cierpi jak ojciec Pio” — pomyślała kobieta. Spojrzała, czy czasami nie dojrzy na jego dłoniach stygmatów. Ledwo wstała od balasek.

* * *

Dochodziła 21.30. Paweł zapukał do dyżurki w hospicjum.

— Przepraszam, nie wiedziałem, że chodzisz tak wcześnie spać — stanął w progu i oparł się o futrynę.

Judyta się uśmiechnęła.

— Jestem na dyżurze, w ogóle nie idę spać, ale po prostu padłam.

Usiadł w fotelu.

— Słyszałaś, co mi się przytrafiło?
— Piąte przez dziesiąte. Tyle, że zmarł pan Kaziu i poplamił cię przed śmiercią krwią — zobaczyła rozczarowanie na twarzy Pawła, że nie żyje najważniejszą dla niego sprawą. — Wybacz, ale też miałam ciężki dzień. Najpierw objazd chorych, a potem pojechałam do klasztoru, bo przełożona twierdzi, że żyję poza wspólnotą. A tam już na mnie czekało samo babskie życie. Dolorosa pogryziona i rozwalona po dzisiejszym starciu z Weroniką. Bidula, zastanawia się, czy miała kiedykolwiek powołanie.

Paweł nie zainteresował się tą informacją. Odczekał chwilę i ruszył ze swoją sprawą.

— Przeżyłem tu dziś śmierć.
— To normalne. Prawie każdego dnia ktoś tu umiera.
— Może, ale na pewno nie tak.

Paweł zamilkł, jakby domagał się, żeby to Judyta dopytywała go o szczegóły.

— No mów… — dobrze zrozumiała jego zamilknięcie.
— Facet na mnie zwymiotował krwią i umarł.
— Jak to?
— Prowadziłem pana Kazia do toalety. Nie pozwalał pielęgniarce założyć sobie cewnika. Powiedział mi, że jak jeszcze raz spróbują to zrobić, to się zabije. Byłem w pobliżu. Poprosili mnie, żebym zaprowadził go do toalety. Wszystko poszło normalnie. Wróciłem z nim, posadziłem na łóżku. Uklęknąłem, żeby zdjąć mu laczki. Nagle usłyszałem nad sobą bulgot, jakby rury kanalizacyjne miało rozsadzić. Spojrzałem w górę. Błee! — Paweł zamknął oczy i cały się otrząsnął. — Czerwona bryzga chlusnęła mu z ust. Osunął się na mnie nieprzytomny. Zacząłem wrzeszczeć na całe hospicjum. Przybiegli, nawet nie wiem, kto. Poleciałem do łazienki jak opętany… Wsadziłem głowę pod kran i wymiotowałem. Trzymałem głowę po kranem kilka minut. Nigdy w życiu nie czułem takiego smrodu, cuchnącego smrodu. Znalazł mnie tam doktor Dworacki. Zapytałem go, czy mogłem się od Kazia zarazić. On miał raka płuc! Powiedział, że nie. Dał mi jakąś koszulę i odwiózł na parafię. Kazał mi strzelić sobie porządnego kielicha i się położyć. Alkoholu nie miałem, a poza tym o 18.00 odprawiałem mszę. O zastępstwie nie było mowy, bo Paleczny akurat wychodził. Zostałem sam w rozpieprzonej plebanii. Remont.

Paweł nagle dopadł do nóg Judyty i zaczął ciężko oddychać.

— Spanikowałem, nawet go nie rozgrzeszyłem.

Judyta głaskała go po włosach. Dopiero po dłuższej chwili odezwała się:

— Podobno słowo Bóg w wielu krajach znaczy istotę, którą można wezwać na pomoc. Wołaj Go. Miałeś trudne wejście…
— Nie ma żadnego wejścia. Nie nadaję się do tego.
— Tak szybko chcesz się poddać?
— To był znak. Szukałem dotyku człowieka… A dostałem pocałunek kostuchy. Może to jest dobre dla szczypiorków, dla których śmierć jest czymś odległym.
— Ja też przedwczoraj…
— Nie porównuj mnie z sobą. Mówiłem ci, że przeżywam kryzys. Nie pytam o nic Boga, bo nie chcę znaleźć odpowiedzi. Boję się, że umrę.

Judyta odsunęła głowę Pawła.

— Wiesz co? Jesteś gorzej niż baba! Typowy facet. Umrę, umrę, bo zobaczyłem trochę krwi! Pozbieraj się, chcę cię widzieć silnego.

Zamilkła. Przedwczoraj pani Anielka, którą przywieźli z wyżartą przez raka twarzą, spytała Judytę: „Czy możemy się poznać?”. „Tak, oczywiście, jestem siostra Judyta Chmiel”. „Nie o to mi chodzi. Czy mogę dotknąć siostry twarzy”. „Tak, proszę” — odparła bez namysłu, choć przeszły ją ciarki. Chora przejechała powolutku palcami od czoła aż do szyi siostry. „Masz zdrową twarz. Jak chcesz mi pomóc, jeśli nie wiesz, co ja czuję?”. Wiele miała już dramatycznych przeżyć w hospicjum, ale być może żadne nią tak nie wstrząsnęło. Przez chwilę chciała o tym opowiedzieć Pawłowi, ale stwierdziła, że w jego stanie ducha nic by mu to nie pomogło.

— Mam być silny, bo ty tak chcesz — usłyszała. — Ale ja nie jestem taki jak ty. Tobie wystarczy, że się pomodlisz i zasypiasz. Może masz taki dar od Boga! Nie każdy jest taką skałą. Ty jesteś święta…
— Przestań. Szkoda, że nie widzisz czasami, że przed modlitwą biorę leki antydepresyjne i modlę się, żeby zadziałały.

Paweł przysunął się znowu do kolan Judyty. Przytulił się.

— Daj mi swoją rękę.

Pozwoliła mu ująć dłoń i ją głaskać.

— Wiesz, kiedy byłem w Hamburgu, myślałem, żeby rzucić sutannę. I wtedy dopadły mnie te słowa: „Ty jesteś moim kapłanem na wieki”. Popłakałem się… rozczuliłem. „Nie zdradzę Cię” — krzyknąłem. Ale te chwile powracają, jak fala. I wiesz, czemu dziś nie zdradzam? Bo się po prostu boję. Boję się, że Bóg może wcale nie mieć miłosiernej twarzy dla takich jak ja…

Zaczął całować blizny na przegubach Judyty.

— Pamiętasz jak mówiłaś, że w ranach znajduje się życie? — Masował kciukiem blade wężyki, które zdawały się tworzyć cokolik dla jej dłoni. Pocierał je, jak ścieralną kalkomanię

Po chwili ułożył delikatnie dłoń Judyty na kanapie. Wyprostował fałdę jej habitu. Nagle wpił się rękoma w jej uda. Uniósł błagalny wzrok.

— Przestań, proszę… Pawle, chcę ci pomóc, chcę być z tobą. Nie rób czegoś, co oddali nas od siebie na zawsze. Potrzebujesz przyjaciela. Wiem. „Bez przyjaciela nic nie jest przyjazne”, jak mówił św. Augustyn. Sine amico nihil amicum.
— Proszę, do czego służy siostrom łacina. Można w kulturalny sposób pozbyć się molestującego kapłana — w Pawle jakby coś pękło i zaczął się śmiać. Judyta pokręciła głową.
— Nie, wręcz przeciwnie. Chcę, abyśmy byli dla siebie jak darowany kwiat róży, ale nie chcę ci wbijać kolców.
— Jesteś niebezpieczna. Ty byś nawet zdeklarowanemu samobójcy odebrała motywację do działania…

Nad drzwiami zapaliło się czerwone światełko. Judyta spojrzała wymownie w jego kierunku. „Wzywają”. Paweł pokiwał ze zrozumieniem głową.

3.

Umówił się o dziesiątej u Wargina. Miał obgadać z nim sposób powiadomienia parafian o rozpoczęciu za parę tygodni budowy nowej siostrzanej parafii. Zbliżając się do biura parafialnego, zobaczył wychodzącą z niego trzydziestoletnią kobietę. Zrównawszy się z nim, rzuciła mu krótkie spojrzenie. Spostrzegł, że była zapłakana. W drzwiach stał Krystian i unosił ręce w geście papieskiego pozdrowienia.

Wacław przywitał się milcząco, podając dłoń, nie chcąc niepotrzebnym słowem radosnego powitania wejść w czyjś dramat. Coś pewnie się tu przed chwilą wydarzyło.

— Nie myśl, że to jedna z ofiar proboszcza. Wiem, wiem… swoje podejrzewasz, ale tu się możesz pomylić. Proszę — zaprosił Wacława wylewnie do przekroczenia progu.
— Nie przeraź się, u nas remont. Idziemy zaraz do mnie na górę.

Groser z lekkim zdziwieniem zlustrował budowę. Mieszkał tu niecałe dwa lata temu i nie podejrzewał, że dom wymaga generalnych napraw.

— Co, lekko zaskoczony? — Wargin wskazał głową w kierunku stosu cegieł. — Dostosowujemy Męczenników do wymogów unijnych.

Zasiedli w skórzanych fotelach w pokoju Krystiana. Nad biurkiem wisiał jego portret.

— Na razie, na czas remontu — wyjaśnił Wargin, widząc, gdzie Wacław skierował wzrok. — Potem zawiśnie z powrotem w jadalni pośród portretów wszystkich dotychczasowych proboszczów Męczenników.

Groser potaknął ze zrozumieniem, wykazując tym samym dużą zdolność do zachowania powagi.

— Ta kobieta, która wychodziła z biura… — wrócił do tematu Krystian.
— Daj spokój…
— Nie, nie — przymknął oczy i przecząco pokiwał głową. — Możesz to opacznie zrozumieć. Tak wygląda żona, której mąż zafundował sobie na boku dzidziusia z szesnastolatką. Ona w tym czasie zarabiała, by wreszcie wyszli na prostą. Kiedy zupa się rozlała, wszyscy zainteresowani uradzili, że po porodzie — nie będę cię wprowadzał w całe skomplikowanie tej sytuacji — dziewczyna odda niemowlę do adopcji. Tydzień temu urodziła i powiedziała, że go nie odda, bo je kocha i ono jest jej. Mało tego, okazuje się, że dziecko nie było owocem pijanej nocy, ale że nasza szesnastolatka z mężem kobiety, którą widziałeś, naprawdę się kochają. Zostałem w to wszystko wciągnięty, znalazłem siostry, które…
— Wystarczy, nie będziesz mi zdradzał tutaj tajemnic.
— Musiałem wyjaśnić nieporozumienie — Krystian zadumał się. — Tak. Kobieta to istota płacząca, zupełnie jak na obrazie Picassa. A wiesz, że przed dwoma tygodniami była u mnie jedna, która płakała z twojego powodu.

Wacław pokręcił głową zdziwiony.

— To znaczy, ona tak utrzymuje. Ale znamy się za dobrze, żebym cię nie ostrzegł, że coś się za tobą wlecze, czego może nie jesteś świadomy.

Krystian wyczekał chwilę, ale Wacław nie zaczął go wypytywać o szczegóły. Nie wytrzymał i zaczął sam kontynuować opowieść.

— Kobieta nazywała się Żurek. Przyszła w sprawie w swojej córki. Marzeny… a może Magdaleny — udawał, że szuka pomocy u Wacława. — Pamiętasz kogoś takiego?
— Załóżmy, że tak… — Groser nie dał nic po sobie poznać, ale serce zabiło mocniej.
— Dziewczyna uciekła z domu do jakiejś sekty. Zostawiła list, żeby jej nie szukać, jest pełnoletnia i ma prawo decydować o sobie. Matka odchodzi od zmysłów. Pech chciał, że zaczęła szperać w rzeczach dziewczyny i znalazła tam jakieś jej notatki, świadczące, że uciekła tam z twojego powodu… Zawód miłosny… Podobno jej coś obiecałeś, potem wyjechałeś za granicę. Doskonale cię rozumiem, wiem, co kobiety potrafią sobie ubzdurać.
— Powiedziała coś więcej? Ma jakiś ślad, domyśla się, gdzie ona może być? — Groser zaczął dopytywać.
— Była umówiona z jakąś jasnowidzką… Utyskiwała, że ona, głęboko wierząca katoliczka, musi iść po ratunek do jasnowidzki z powodu księdza… Nie chcę ci powtarzać tego, co ta wariatka tu wygadywała.
— Przestań więc już pieprzyć bez sensu…

Wargin zrobił urażoną minę, która wyrażała jedną z największych radości w jego życiu. Wreszcie udało mu się sprowokować Grosera. Ten święty monolit, który sprawiał wrażenie, jakby z całej Ewangelii pamiętał tylko jedno zdanie: „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią”, wreszcie zdarł maskę. „Pękłeś bratku”. Upadek świętoszka. To powinno iść na pierwszym miejscu w dzisiejszych wiadomościach. Jego rozmyślania przerwał telefon.

— Hallooo — odezwał się teatralnie Wargin. I nagle Groserowi się zdało, że jego rozmówca przytknął do ucha zamiast słuchawki jakąś pompkę, która sprawiła, że pęczniał z sekundy na sekundę.
— Rozumiem, to jest po prostu rewelacja! — mówił tonem zalotnika. — To będzie gest symboliczny w skali społecznej… Dziękuję, tak, proszę powiedzieć, że oczywiście zachowam to na razie w tajemnicy. Dziękuję, dziękuję… Oczywiście w razie czego dostosuję się do możliwości czasowych. Program można przesunąć.

Odłożył słuchawkę. Informacja wywołała w nim takie wzruszenie, że nie mógł wypowiedzieć słowa. Wstał i chodził chwilę po pokoju. Podszedł do ściany i nagle z jego gardła wydobył się okrzyk: „Jahuuu!!!”, a w ślad za nim nastąpiło potężne walnięcie pięścią w ścianę. I równie gwałtownie wydobył się z gardła drugi okrzyk, który tym razem przypominał bolesne zawodzenie: Auaa!!!!

Wacław patrzył osłupiały na poczynania Wargina, który najpierw ukląkł i chwycił lewą ręką prawy przegub. Potem dopadł do umywalki, puścił strumień zimnej wody i podstawił pod niego dłoń.

— Co się stało? — odważył się spytać po chwili Groser.
— Chyba złamałem sobie palec…
— Ale dlaczego? — dopytywał Wacław. Wargin przez zaciśnięte zęby wycedził:
— Dzwonili z sekretariatu prezydentowej, że przyjęła moje zaproszenie na odsłonięcie tablicy Popiełuszki. Tylko błagam cię, Wacek. Ani słowa o tym, co się tu stało. Wiesz o tym tylko ty. Gdyby to wyszło z tego pokoju… I zadzwoń, proszę, po taksówkę, muszę pojechać na pogotowie…

Bóg stworzył słońce i księży
Jan Grzegorczyk

urodzony 12 marca 1959 r. w Poznaniu – pisarz, publicysta, tłumacz, autor scenariuszy filmowych i słuchowisk radiowych, w latach 1982-2011 roku redaktor miesięcznika „W drodze”. Studiował polonistykę na Uniwersytecie im. A...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze