Bóg pojawia się incognito

Bóg pojawia się incognito

Oferta specjalna -25%
Wyczyść

Nie martw się, jeśli czekasz na drodze kilka godzin. Widocznie czekasz na tę właściwą osobę – głosi jedna z zasad autostopowicza.

„Życie zakonne jest ciężkie i pełne wyrzeczeń i dlatego nikt, kto nie ma poczucia humoru, nie jest w stanie go znieść” – pisał Merton. W wypadku podróży autostopem zasada trapisty sprawdza się doskonale. Poczucie humoru i dystans do siebie są nie do przecenienia. Jeśli traktujesz swoją osobę zbyt serio, to nawet jeden niezbyt miły gest któregoś z przejeżdżających kierowców może sprawić, że szybko się zniechęcisz.

Kiedy jednak wysiądziesz z samochodu poruszony obecnością Boga, którego znalazłeś w spotkanych ludziach, wcześniejsze nie-powodzenia stają się niczym.

Cel: Skopje

Plan mieliśmy prosty. Chcieliśmy dotrzeć do Macedonii, do miejsca, w którym rozpoczęła się historia jednej z największych świętych XX wieku – Matki Teresy. Od zaprzyjaźnionych sióstr misjonarek miłości dostałem adres klasztoru w Skopje, zapewnienie o modlitwie, a także naleśnik z kapustą i grzybami, „żeby ojciec miał siłę do nas wrócić”.

– Oby tak było – westchnąłem.

Nie jechałem sam. Wraz ze mną podróżował Maciej Chanaka, dominikanin mieszkający w Krakowie. Szczerze mówiąc, ta podróż to jego pomysł. Sam bałbym się chyba zaproponować coś tak oryginalnego. Ponad 4 tys. km autostopem w zaledwie osiem dni. Cel: Skopje, i żadnych innych planów. Tylko my, napotkani ludzie i oczywiście On. Chcemy dać się poprowadzić i dlatego właśnie wybraliśmy autostop.

Podróżując w inny sposób, nie spotkasz tylu różnych ludzi. Nie ma również tańszego środka transportu, na dodatek bardziej przyjaznego środowisku. Nawet rower musi używać opon. Podróżując autostopem, wypełniasz jedynie pustą przestrzeń w pojeździe, który i tak zmierza w wybranym przez ciebie kierunku. Ekologia i czystość. A jeśli na dodatek otrzymałeś łaskę wiary, masz pewność, że Pan Bóg jest i nieustannie otacza cię swoją opieką.

Od razu darowaliśmy sobie encyklopedyczne wiadomości o okolicznych krajach. Żadnych przewodników, baz noclegowych, miejsc, które „koniecznie trzeba zobaczyć”. Byliśmy spragnieni, aby posłuchać historii mieszkających tam ludzi. Takich zwyczajnych, miejscowych, którzy po swojemu szukają sensu otaczającego ich świata.

W plecaku cztery bananowe kaszki, trochę bakalii, po butelce wody i zestaw „małego księdza”. Przeżyjemy – powtarzaliśmy sobie. Był strach i odrobina lęku, że może się nie uda. Choć oczywiście nie przyznawałem się do tego. Jednocześnie w głębi serca, na samą myśl o wyjeździe, narastało to cudowne poczucie wolności. Była w nas dzika pasja podróży i jakiś rodzaj bezczelnej wiary, że niezależnie od wszystkiego, On wciąż będzie z nami i nie pozwoli, aby Jego dzieciom stała się krzywda. „Bóg przecież nie daje człowiekowi pragnień, których by nie mógł wypełnić” – twierdziła św. Teresa.

Niektórzy mówią, że przypadek to Bóg, który pojawia się incognito. Takich „przypadków” podczas naszej wyprawy było wiele.

Gotowi na wszystko

Czego uczą podróże autostopem? Dwóch rzeczy: cierpliwości i pokory. Cierpliwości, bo nigdy nie wiesz, kiedy skończy się twój uliczny postój, czy nie czeka cię kolejna godzina z coraz bardziej drętwiejącą ręką. Pokory, dlatego że musisz z ufnością przyjmować wszystko, co ci się przydarza, czego zmienić nie potrafisz. Tu panują inne zasady. Nie jesteś dyspozytorem swojego czasu podróży. Możesz spędzić na drodze kilka minut, ale i zostać tu na noc. Nie ty wybierasz ludzi, z którymi chciałbyś jechać, lecz to oni decydują się na podróż z tobą. Nie ty także ustalasz zasady. Gospodarz miejsca (czytaj samochodu) w każdej chwili może się zatrzymać i powiedzieć: „wysiadaj”, ale może też zabrać cię do dobrej restauracji i postawić świetny obiad.

Nie myśl także, że skoro jesteś księdzem ubranym w dominikański habit, będziesz miał łatwiej. Bywa różnie. W krajach, w których chrześcijaństwo stanowi mniejszość, należy założyć, że będzie także i niechęć. I w Polsce przecież tak się zdarza. Podróżując w ten sposób, musisz pamiętać, że osoba zapraszająca cię do swojego samochodu oczekuje, że uszanujesz jej przekonania. Dlatego nie zdziw się, gdy zamiast praktykujących katolików spotkasz pary żyjące w związkach niesakramentalnych, homoseksualistów, rozwodników, ateistów, świeżo wypisanych z Kościoła lub osoby, które poszukiwania religijne zaprowadziły do buddyzmu czy islamu. Podróż autostopem to wyprawa aż na obrzeża.

Bóg przychodzi za późno

Od wczoraj jesteśmy w podróży. Jest dziewiąta rano. Chcemy dotrzeć do Serbii. Do granicy zostało ponad 200 km. Dopiero co przejechaliśmy Słowację i kawałek Węgier, ale pod Budapesztem utknęliśmy na długie godziny. Byliśmy zdesperowani, dlatego po-stanowiliśmy wsiąść do pierwszego samochodu, który się w końcu zatrzyma.

Do Szeged, przy granicy z Serbią? Nie, na Ukrainę. Nie szkodzi. Wsiadamy do vana na ukraińskich numerach. W trakcie podróży okazuje się jednak, że nasi współpasażerowie będą mijać Nyiregyhaze. Rzut oka na mapę – stamtąd zaledwie 50 km do Debreczyna, w którym znajduje się dominikański klasztor. Mamy nadzieję, że u naszych węgierskich współbraci znajdzie się dla nas kawałek podłogi. Przyjmuje nas Tibor, z którym studiowaliśmy w Krakowie. Mają dziś zalew gości, z Polski przyjechało dwóch ojców, a na wieczór zapowiedziało się jeszcze kolejnych dwóch polskich księży, w tym jeden dominikanin pracujący na Węgrzech. Nie zostajemy jednak pod furtą – dostajemy skromny, ale przestronny pokoik.

Rano Tibor podwozi nas na wylotówkę. – Już ja cię nauczę tego, czego twoja matka nie potrafiła! – ryczy na nas niski, nieco przepity, gardłowy głos z GPS-a. Tibor śmieje się głośno i co jakiś czas tłumaczy nam poszczególne frazy. Postać w węgierskim GPS-ie uwielbia różnego rodzaju przekleństwa. Rozumiemy niewiele, ale brzmi doskonale. Na tutejszych kierowcach musi robić wrażenie.

Pierwsza zasada podróży autostopem mówi: „Jeśli jest droga, muszą być na niej jakieś pojazdy”, a druga dodaje: „wcześniej czy później któryś z nich cię podwiezie”.

Stoimy już czwartą godzinę na serbskiej autostradzie przy stacji benzynowej. Nasze ręce drętwieją od trzymania ich w górze, więc robimy dyżury. Jest już zmierzch, samochody pędzą z prędkością dochodzącą do 200 km/h, a my marzymy, by dostać się do Belgradu. Stamtąd Skopje coraz bliżej. Po całym dniu jazdy, z niewielkimi tylko przerwami, dopada nas zmęczenie i jakieś dziwne poczucie marazmu, połączone ze zniechęceniem. W końcu udało nam się przekroczyć węgierską granicę. Jeden z kierowców zaprosił nas także do swojej restauracji, położonej w lesie. „Tutaj na Węgrzech ludzie nie zabierają autostopowiczów, więc zatrzymałem się, aby was podwieźć” – słyszeliśmy kilka razy z rzędu.

Teraz jednak znowu stoimy.

Najgorsze jest to nieznośne poczucie bezradności i świadomość, że nic więcej zrobić nie można. Tylko cierpliwie czekać i czekać. Stoimy więc na otwartej przestrzeni, obok uprawne pola, do najbliższych domów kilka kilometrów. Nie mamy wyjścia, musimy zaufać.

W plecaku jedna butelka wody i owocowa kaszka. Przeżyjemy, nocleg pod gwiazdami też jakiś się znajdzie, to przecież jeden z uroków wyprawy. Jednak w tym tempie trudno będzie dotrzeć do celu, a na dodatek wrócić na czas.

A przecież marzy nam się jeszcze Albania, adriatycka plaża, kąpiel w morzu. Świetnie by było zahaczyć również o Medjugorie. Nigdy tam nie byliśmy. Nachodzą nas czarne myśli. Ustalamy godzinę „zero”, do której stoimy, aby nie spędzić tu całej nocy, gdyż rano padniemy z nóg. Poczekamy do 21, później idziemy szukać miejsca na spoczynek.

Mija kolejne 40 minut, do naszej godziny „zero” coraz bliżej. Widocznie dzisiaj musimy już dać sobie spokój. Szkoda, gdyż mieliśmy nadzieję na przejechanie dłuższej trasy. Robi się noc. Tylko światła mijanych samochodów i biały księżyc sprawiają, że nie musimy używać latarek.

– Podobno Bóg przychodzi 15 minut za późno – mówię do Maćka.
– Takie frazesy dobrze brzmią na ambonie, w życiu niełatwo wytrwać – odpowiada cicho.

Zostaje 30 sekund.

– Boże, proszę, nie rób nam wstydu! – mówię zdesperowany, czując już zupełną bezradność.

Nikt nas nie słyszy. Dociera do nas tylko szum pędzących samochodów.

Maciek uśmiecha się, ale widać, że na dzisiaj ma również dosyć.

– Trudno, widocznie On lubi przychodzić za późno. Szkoda, że akurat nie do nas…

Nagle rozlega się dźwięk klaksonu. Widzimy cofającego się czarnego terenowego mercedesa na niemieckich numerach.

Bierzemy plecaki, śmiejąc się w głos. Takie historie zdarzają się tylko w katechetycznych książkach.

Jan III Sobieski

Bóg daje nam najpierw drobne rzeczy, abyśmy później umieli Mu zaufać w wielkich. Przynajmniej taką zasadę od lat stosuje wobec nas. I o tych momentach warto pamiętać, szczególnie, gdy cze-kanie wydłuża się za bardzo. Nasi dobrodzieje to muzułmanie mieszkający w Niemczech. Idriz i Leon. Ojciec i syn. Pędzimy autostradą, otaczają nas same pola, zabudowań niewiele.

– Jaką mam gwarancję, że naprawdę jesteście tymi, za których się podajecie? – pada nagle pytanie.
– Dlaczego mielibyśmy kłamać?
– Wychowywałem się w Kosowie, walczyłem o niepodległość tego państwa, widziałem już różne rzeczy – mówi Idriz. – Kiedy Milošević mordował moich krajanów, wiele osób też podawało się za przyjaciół.

– Tak było – wtrąca Leon. – Jestem dumny ze swojego ojca.

Zaczyna się seria pytań, mająca nas uwiarygodnić. Pierwsze zaskakuje nas zupełnie.

– Który Polak pokonał Turków w XVII wieku?

Z niepewnością patrzymy na siebie. Gdzie my jesteśmy? Sytuacja staje się absurdalna. Ci ludzie są muzułmanami, na dodatek pytają o sprawę, która raczej nie jest miła dla wyznawców islamu. To były czasy podstawówki, no może liceum, kiedy o tym czytaliśmy, teraz pamiętamy zaledwie szczątki.

– Jan III Sobieski? – dodajemy cicho.
– Tak, macie rację. Jan III Sobieski przeprowadził jedną z najbardziej imponujących operacji wojskowych – wyjaśnia Idriz. – Mając zaledwie trzy tysiące własnej jazdy, pobił kilkudziesięciotysięczne wojska tatarskie. Przy okazji uwolnił kilkadziesiąt osób z niewoli tureckiej. Triumf ten przyniósł mu sławę, a na dodatek koronę polską.
– W jakich miastach mieszkacie w Polsce? Czym zajmują się dominikanie? Co sądzicie o muzułmanach? – padają kolejne pytania. To ostatnie jest najtrudniejsze.
– Nie znamy zbyt wielu, więc trudno nam coś powiedzieć. Najczęściej słyszy się jednak o terrorystach, którzy przyznają się do islamu – zaczynam.
– Bo widzicie – tłumaczy łagodnie Leon – w każdej religii są ekstremizmy. To bardzo smutne, że zdarzają się ludzie, którzy używają jej jako oręża przeciwko drugiemu człowiekowi.

Jest pełnia księżyca. Zza szyby samochodu oglądamy Belgrad, słuchając serbskiej i albańskiej muzyki.

– Zawiozę was do Prisztiny – mówi Idriz – ale musicie obiecać, że będziecie się za nas modlić.
– I bez tego będziemy – odpowiadamy.

Jest już po północy. Maciej zapada w sen. Leon wypytuje mnie o muzyczne gusta, jest bardzo ciekawy, w jaki sposób żyją zakonnicy. Na co dzień trenuje futbol, jest bramkarzem w Salzburgu, niedaleko Monachium. Trener twierdzi, że ma wielki talent.

– Gdy już będę sławnym piłkarzem, zaproszę was do siebie – mówi.
– Trzymamy za słowo.

Stacja benzynowa za Belgradem i postój na rozprostowanie kości.

– Uważajcie, bo niektórzy pomyślą, że jesteście agentami katolickiego CIA – ostrzega Idriz. Jeśli ludzie kojarzą księdza, to raczej nie w habicie, a w koloratce.
– Nie ufajcie nikomu na Bałkanach, ludziom często chodzi o pieniądze – słyszymy.

Kiwamy głowami, dziękując za radę, choć w takich momentach włącza nam się spora dawka sceptycyzmu.

Idriz idzie do toalety, a Leon nagle ścisza głos.

– Mojego ojca zżera nowotwór. Ma raka trzustki. Musicie się modlić.

Przełykam ślinę.

W Kosowie lądujemy o trzeciej w nocy. Na pożegnanie dostaje-my reklamówkę hamburgerów kupionych w pobliskim fast foodzie oraz coca colę.

„Nie martw się, jeśli czekasz na drodze kilka godzin. Widocznie czekasz na tę właściwą osobę” – brzmi kolejna zasada autostopowicza.

Przemytnicy

Kierowcy tirów twierdzą, że unikają, jak mogą, podróży do Kosowa. Podobno jest to kraj o dużej przestępczości. To najmłodsze państwo na świecie, zaraz po Sudanie Południowym.

Jest chłodno i ciemno. Na pobliskim parkingu stoi autobus, więc chowamy się za nim, kładąc się na trawie. Wieprzowina od braci muzułmanów i cola smakują wybornie. Prisztina, stolica niepodległego Kosowa, o którym z dumą opowiadali nasi niemieccy znajomi, budzi się ze snu, my o nim marzymy… Jest bardzo chłodno, więc zakładamy cieplejsze ubrania, czekając na wschód słońca. Nie ma warunków na sen, jest niespokojny i urywany. Za to Skopje coraz bliżej.

Macedońscy celnicy są zaskoczeni naszym widokiem, a kiedy dowiadują się, skąd i w jaki sposób jedziemy, kręcą z niedowierzaniem głowami i zaczynają być podejrzliwi.

Nasze plecaki zostają wypakowane, a nas czeka cierpliwe tłumaczenie, że mały śpiwór nie ma niebezpiecznych rzeczy, a dmuchany materac nie zawiera żadnych proszków. Kawy w saszetkach zabranej z Polski nie rozpakowują.

Wręczamy obrazki z koptyjską ikoną przyjaźni oraz ze świętym Dominikiem. Celnicy uśmiechają się, przepraszając, że musieli nas zatrzymać.

– Niech Bóg was strzeże – mówimy na pożegnanie.

Po kilku dniach dowiadujemy się o przyczynach kontroli. W Kosowie prężnie działają producenci heroiny, tędy także prowadzi narkotykowy szlak.

Tajemnica radosna

Kolejny kierowca i tradycyjny już dialog.

– Podwiozę was do Skopje za 20 euro.

Grzecznie dziękujemy.

– A 10 euro? – negocjuje dalej.

Ostrzegano nas, że w tej okolicy wiele osób kojarzy autostop z możliwością dodatkowego zarobku. Nie poddajemy się. Przejechać taki kawał i płacić za ostatnie 20 km?

Nie będzie łatwo, ale skoro daliśmy radę w Kosowie, damy i tu. Po dwóch godzinach bierzemy różaniec. Zauważyliśmy, że traktu-jemy go niemal magicznie. W naszym wypadku tak jednak działa. Kończymy ostatnią tajemnicę radosną i zatrzymuje się ciemne BMW.

Seffa jest młodym, dobrze zbudowanym mężczyzną o nieco groźnym obliczu. Numery rejestracji z Kosowa. Nie mamy wyboru, wsiadamy. Wita nas miły chłód klimatyzacji, co przy kilkudziesięciostopniowym upale jest sporą ulgą.

Kierowca jest serdecznie nastawionym do nas muzułmaninem. Nie jest praktykujący. Właśnie trwa ramadan, ale Seffa twierdzi, że go nie uznaje.

– Mam pościć w dzień, a jeść w nocy? Nie rozumiem dlaczego.

Nie pytamy, gdzie pracuje, skoro jeździ takim samochodem w tak biednym kraju. Opowiada, że robi interesy w Finlandii. Polskę również miał okazję odwiedzić.

– Będziemy pamiętać o tobie w modlitwie – mówimy.
– Nie jestem złym człowiekiem, jestem dobrym człowiekiem – odpowiada Seffa, a potem zajeżdża na stację benzynową, by dowiedzieć się, w jaki sposób dostać się do klasztoru w Skopje.

Dom zakonny sióstr znajduje się na obrzeżach miasta. Autostopem trudno tam dojechać, a lokalnych pieniędzy nie mamy. Seffa jednak wyprzedza nasze myśli i daje nam czterysta dinarów, a potem wysadza na przystanku.

– Musicie jechać autobusem numer 41 – mówi.

Kwota starcza nie tylko na bilety, ale i na napoje i owoce. Nasz dobrodziej dał nam zdecydowanie za dużo.

Wysłannicy niebios

Stoimy cierpliwie w ogromnym upale. Przed nami widok na me-czet. W tle szczyty gór. Mija nas wiele muzułmanek. Mają chusty na głowach i długie płaszcze. Ludzie przyglądają się z zainteresowaniem naszym habitom. Jest ogromny skwar. Z głośników wydobywa się nawoływanie muezina do modlitwy.

Mamy wrażenie, jakby Pan Bóg pokazywał nam tylko kolejny krok. Nie całość. Jakby wszystko było już dawno przygotowane, a myśmy czekali tylko na właściwych ludzi. Kiedy mamy już dość, zawsze zjawia się jakiś „wysłaniec” i pomaga dotrzeć do celu. Nadjeżdża autobus. Nieznajomy mężczyzna, który wyrasta nagle spod ziemi, zabrania nam kupować bilety

– Nic nie płacicie! – słyszymy.
– Ale przecież może być kontrola. Na dodatek my mamy pieniądze – mówimy.
– To ja tu jestem kontrolerem!

Kierowca kiwa głową z aprobatą. Ludzie uśmiechają się życzliwie i pytają, czy jesteśmy katolikami. Siadamy, nie wiedząc za bardzo, co się dzieje.

Poznana w autobusie śliczna studentka Kristina pomaga nam znaleźć ulicę. Wakacje spędza w Skopje, dorabiając na studia. Najpierw pyta o drogę stojące na ulicy dziewczyny, a następnie idzie do pobliskiego komisariatu policji.

Jesteśmy wymęczeni, spaleni słońcem, ale nieprawdopodobnie szczęśliwi. Wciąż nie możemy uwierzyć, że w końcu dotarliśmy. Kilkuletnie dziewczynki, podopieczne sióstr, widząc nas ze swojego tarasu, szybko zawiadamiają siostry, a te goszczą nas, jakbyśmy byli wysłannikami niebios. To niezwykły dom, przeniknięty radością i Chrystusowym pokojem.

Przed nami magiczny pobyt w Skopje, msza święta w domu Matki Teresy, rozmowy z siostrami i ich przyjaciółmi oraz nocne wędrówki kamiennymi ulicami macedońskiej stolicy. Na drugi dzień powrót do Polski, tym razem przez Albanię. Namacalnie czujemy obecność świętej z Kalkuty.

Podobno Boże pomysły zaczynają się wtedy, gdy zostawimy nasze własne.

Słowacja, Węgry, Serbia, Kosowo, Macedonia, Czarnogóra, Chorwacja, Bośnia i Hercegowina, Słowenia, Austria, Czechy. Po-nad cztery i pół tysiąca kilometrów przejechanych w osiem dni wyłącznie autostopem. Intensywny czas, w którym było miejsce na wszystko. Noclegi pod gołym niebem, modlitwę, niekończące się rozmowy, zwiedzanie okolic, a nawet kąpiel w Adriatyku. Bóg jakby wyprzedzał nasze marzenia, dbając o nas lepiej, niż mogliśmy sobie to wymyślić.

***

– Dokąd teraz? – pyta Maciek, rozkładając mapę na podłodze swojej celi. Azja, Rosja, Skandynawia czy może Afryka? Milczę, gryząc się w język, nie wiedząc, czy mówi poważnie. Czy polecam taki rodzaj podróży? Absolutnie nie. Od Jego cudów można się uzależnić. Wciągają jak heroina. Bóg nam świadkiem. 

Więcej opowieści z autostopowej podróży śladami Matki Teresy na dominikańskim blogu „Opowieści z betonowego lasu”, www.dominikanie.pl

Bóg pojawia się incognito
Krzysztof Pałys OP

urodzony w 1979 r. – dominikanin, rekolekcjonista, magister nowicjatu, prowadzi blog Światła Miasta, mieszka w Warszawie. Nakłade...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze