Barwy honoru
Oferta specjalna -25%

Drugi List do Koryntian

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

W czasach, gdy zglobalizowany świat traci kolejne granice, gdy można mieć po kilka paszportów naraz, mieszkać i pracować gdzie się chce, sport zmusza jego uczestników do konkretnej odpowiedzi na pytanie o tożsamość. Czyje barwy chcesz włożyć? Czyjego hymnu chcesz wysłuchać na podium? Słowem – kim tak naprawdę jesteś?

8 czerwca 2008 roku, trwa mecz Polska – Niemcy w ramach Mistrzostw Europy. Niemcy prowadzą 1:0. Kamery pokazują dwóch naradzających się piłkarzy. Omawiają po polsku kolejną akcję. Kilka minut później ją przeprowadzają. Udaje się – pada gol. Niemcy prowadzą 2:0.

Po polsku przeciw Polsce

Ci dwaj omawiający akcję piłkarze reprezentacji Niemiec to Lukas Podolski i Miroslav Klose. Pierwszy urodził się w 1985 roku w Gliwicach. Drugi – w 1978 w Opolu. W 1987 roku jeden i drugi, jeszcze jako dzieci, wyjechali z rodzicami (także sportowcami) z PRL do Republiki Federalnej Niemiec. Tak się złożyło, że obaj okazali się fenomenalnymi piłkarzami, obaj trafili do reprezentacji Niemiec i obaj są jej największymi gwiazdami oraz przyjaciółmi.

I obaj na boisku porozumiewają się ze sobą po polsku.

Kilka godzin później, po zakończeniu przegranego przez Polskę 0:2 meczu, przez wiele polskich miast ciągną sznury rozgoryczonych kibiców w biało-czerwonych szalikach. Szukają winnych i wygrażają, komu popadnie. Zwłaszcza strzelcowi obu bramek – Lukasowi (Łukaszowi) Podolskiemu.

Nieliczni w tej chwili pamiętają scenę, którą pokazały kamery po tym, gdy Podolski wbijał Polsce te gole. Nie cieszył się. Nie robił tego wszystkiego, co piłkarze robią z radości po strzelonej bramce. Przeciwnie, opuścił głowę i wzrok, jakby mu było przykro.

Bo było. Po meczu powiedział: – Zrobiłem swoje. Zrobiłem to, co nakazywał profesjonalizm. Strzeliłem gole dla drużyny, w której gram. Mało tego, ze wszystkich sił starałem się je strzelić. Cieszyć się jednak nie mogłem, podobnie jak i śpiewać niemieckiego hymnu przed meczem. Teraz czuję się dziwnie. Jestem zadowolony, że mi się udało, a jednocześnie bardzo smutny – dodał Podolski. Już przed meczem postanowił, że jeśli strzeli Polsce gola, cieszyć się nie będzie. – Nie potrafiłbym – stwierdził.

Specjaliści od PR ocenili to jako wirtuozerię w budowie wizerunku. Tym gestem Podolski zdobył bowiem ostatecznie sympatię Polaków, a równocześnie zrozumienie u Niemców. Piłkarz z kolei uważał, że choć swe zachowanie zaplanował przed meczem, nie świadczy to o tym, że nie było szczere. – Mam rodzinę w Polsce. Kuzyna, który jest fanem reprezentacji Polski. Wiedziałem, jakie będą mieli miny po moim golu – tłumaczył. Po polsku.

Sport – akademia pełna symboli

Tylko w latach 80. XX wieku wyjechało z PRL 300 tys. osób. Wielu z nich zasymilowało się w nowych ojczyznach. Zaczęli zajmować stanowiska na zagranicznych uczelniach, w szpitalach, urzędach, teatrach itd. I nie budzi to takich emocji, jak granie w piłkę dla obcego kraju. Dlaczego?

Sport ma niezwykłą właściwość budowania tożsamości, przynależności do grupy i identyfikacji z nią. Pewnie dlatego, że jest bardzo klarowny. Niezwykle ostre są w nim granice zwycięstwa i porażki, bycia czyimś kibicem bądź nie. W sporcie istotne jest stoczenie walki i ustalenie za jej pomocą kolejności. Zadziwiająca, szlachetna segregacja na lepszych i gorszych, zwycięzców i pokonanych. Z zastosowaniem reguł gry, równego startu i zasady gloria victis, bez której trudno w ogóle sport sobie wyobrazić.

Dlatego właśnie nie może dziwić, że sport to także feeria patriotyzmu. Biały orzeł na wypiętej dumnie piersi. Mazurek Dąbrowskiego grany zwycięzcy na podium. Gigantyczna, transmitowana przez media akademia na cześć Polski i jej symboli. Niekiedy aż przesadnie teatralna, ale przecież rzadko spotykana dziś gdziekolwiek indziej.

„Wiele z naszych zachowań – mimo że są one w znacznej mierze zmodyfikowane przez kulturę – zostało ukształtowanych w procesie ewolucji. Dotyczy to szczególnie zjawiska rywalizacji. Walka na stadionie oraz kibicowanie na trybunach czy przed telewizorami są tym samym, czym dawniej była konkurencja o terytorium, pokarm czy walki plemienne. Choć dziś rzadko wyruszamy na wojnę, by podbić nowe przestrzenie, dawne potrzeby, związane z rywalizacją, pozostały niezmienione. Wszelkie okazje do identyfikowania się z pozostałymi przedstawicielami „tego samego plemienia” są nie tylko efektem istnienia grupy, ale także mechanizmem ją tworzącym. Kibicujemy naszym nie tylko dlatego, że jesteśmy Polakami, ale także jesteśmy Polakami, bo kibicujemy naszym” – pisze psycholog dr Bartłomiej Perczak, Członek Polskiego Towarzystwa Terapii Poznawczo-Behawioralnej, w swej pracy Emocje sportowe.

Było „z”, teraz jest „s”

Józef Adamiec mieszka w Wormacji w Niemczech. Tak jak rodzina Miroslava Klose, pochodzi z Opolszczyzny. Kiedyś był wielką gwiazdą poznańskiego Lecha – pupilkiem tutejszych kibiców, bardzo znanym i lubianym w Poznaniu piłkarzem. Pod koniec lat 80. XX wieku z całą rodziną wyjechał do RFN.

Kiedy dzwonię do jego domu w Niemczech, odbiera mama pana Józefa. Zupełnie mnie rozbraja: – Pan z Polski?! Mój Boże, jak się cieszę! Syna nie ma, ale niech się pan jeszcze nie rozłącza. Tak rzadko jest okazja porozmawiać po polsku z kimś z Polski.

Nie rozłączam się. Rozmawiamy. Wieczorem dzwonię raz jeszcze. Tym razem Józef Adamiec jest już w domu. – Znam Podolskich. A Józek Kloze, ojciec Mirka, to mój serdeczny przyjaciel. Graliśmy razem w Odrze Opole, a jego nazwisko pisano wtedy w Polsce przez „z”. Nazwisko jego syna już przez „s”, po niemiecku – mówi Adamiec. – Wszyscy jednak tęsknimy za krajem, w którym się urodziliśmy. To dlatego w domach rozmawiamy po polsku. Choć Mirek Klose to gwiazda piłkarskiej reprezentacji Niemiec, a moja córka walczy o mistrzostwo Niemiec w gimnastyce, to w domach mamy podłączoną polską telewizję. Chcemy zachować tożsamość – dodaje.

Roger wywołuje wstyd

Pół roku przed tym meczem Polska wraz z wieloma europejskimi krajami weszła do strefy Schengen. Zniknęły szlabany na granicach. Państwa pozostały. Ich reprezentacje piłkarskie także. Teraz jednak już nie zawsze grają w nich tylko piłkarze urodzeni w danym kraju. Także – nazwijmy to – gracze importowani.

Nie jest to zjawisko zupełnie nowe. Wszak legendarny piłkarz argentyński Alfredo Di Stefano już w latach 40. i 50. XX wieku grał w barwach aż trzech krajów – Argentyny, Kolumbii i wreszcie Hiszpanii, w której osiadł. W dzisiejszych czasach takich przypadków jest jednak coraz więcej.

Trudno znaleźć na świecie reprezentację, w której nie grałby jakiś piłkarz nieurodzony w tym kraju. Polska nie jest tu wyjątkiem. W 2002 roku na mundialu w Azji w biało-czerwonych barwach zagrał nawet piłkarz czarnoskóry – Nigeryjczyk Emmanuel Olisadebe. Podczas Mistrzostw Europy w 2008, gdy naszych kibiców denerwowali grający dla Niemiec dwaj Polacy, w polskiej drużynie grał z kolei… Brazylijczyk! To Roger Guerreiro, dla którego specjalnie przyspieszano procedury nadania polskiego obywatelstwa.

Obecność Brazylijczyka w polskiej kadrze wywołała protest części kibiców. „Nigdy nie będziesz Polakiem” – tej treści transparenty rozpinano na trybunach podczas meczów z udziałem Rogera. Sypały się za to kary – hasło to uznawane było bowiem za rasistowskie (choć tak naprawdę było przejawem ksenofobii, a nie rasizmu).

Skąd się brały te reakcje? Marcos Senna, Brazylijczyk grający dla Hiszpanii, mówił: – My, piłkarze grający w Europie, dla reprezentacji Brazylii byliśmy za słabi. Ale dzięki temu mamy szansę dawać ludziom radość z naszej gry w innych krajach. Jedne drzwi się zamknęły, ale inne się otwierają. Taki jest dzisiejszy świat, taka jest globalizacja.

Okazuje się jednak, że nie zawsze jest to takie proste, skoro część kibiców protestuje. Gdzieś u źródeł protestów krył się pewnie zwyczajny wstyd. Wstyd, że Brazylijczyk taki jak Roger, o którym w jego ojczyźnie nikt nawet nie słyszał i który nie miałby najmniejszych szans na to, by trafić do brazylijskiej reprezentacji, w naszej bez trudu stał się graczem podstawowym.

Wstyd, jak bardzo w związku z tym jesteśmy słabi.

Śladem Turków

Turcja to kraj, który ma wielką diasporę. Oblicza się, że tylko w Niemczech mieszka 2,5 miliona tureckich emigrantów. Ilu jest ich w całej Europie – trudno zliczyć. Mieszkańcy Wiednia opowiadali mi, że dopiero podczas zeszłorocznych Mistrzostw Europy organizowanych przez Austrię przekonali się, jak wielu Turków mieszka w ich mieście. Po zwycięstwie Turcji na wiedeńskie ulice wyległo 100, a może i nawet 150 tys. Turków ze swymi flagami. Dotąd tylko prowadzili tu swoje restauracje czy sklepy. Teraz mieli okazję zamanifestować swą tożsamość. Nie stracili związków ze swą ojczyzną. Głównie dzięki odmiennej religii, kulturze, zwyczajom. I sport jednak odegrał tu pewną rolę.

Turcy zauważyli, że wiele dzieci ich emigrantów w Niemczech, Austrii, Holandii czy Szwajcarii zaczęło uprawiać piłkę nożną w tamtejszych klubach, gdzie system szkolenia był dużo lepszy. Stały się świetnymi piłkarzami. Turcja zaczęła zatem powoływać ich do swojej reprezentacji. Robiła to jak najszybciej. Przepisy stanowiły bowiem, że jeśli po ukończeniu 21 lat zagra się choćby jeden mecz w barwach jakiegoś kraju, klamka zapadła – nie można już grać w barwach innego. W innych sportach można było zmieniać ojczyznę wielokrotnie. W piłce nożnej – nie. Tu była to zatem kwestia ważnego wyboru. Określenia się. Co ciekawe, prawie nie zdarzało się, aby jakiś młody Niemiec czy Austriak tureckiego pochodzenia odmówił gry w reprezentacji Turcji, wybierając Niemcy czy Austrię.

Tymczasem synowie polskich emigrantów, tacy jak Lukas Podolski czy Miroslav Klose, wybrali jednak Niemcy. Podolski mawiał: – Pochodzę z Polski, ale z piłkarskiego punktu widzenia czułem się Niemcem. Byłoby nie fair, gdybym wybrał Polskę po tym wszystkim, co dostałem w Niemczech jako piłkarz. To one mnie wyszkoliły. Od razu postawiłem sprawę jasno, że interesuje mnie wyłącznie gra dla Niemiec.

Strona polska przegrała bitwę z Niemcami o Podolskiego i Klose. Po pierwsze dlatego, że przegrała wcześniej walkę o ich ojców, którzy rozgoryczeni emigrowali z niej za czasów PRL. Przegrała jednak także dlatego, że ma słabszą drużynę piłkarską, a Niemcy to potęga. Grać dla nich to znaczy walczyć o najwyższe laury, także o większe pieniądze. Podolski i Klose tego pragnęli. Te umieszczane gdzieś na sportowych kolumnach gazet informacje umknęły pewnie uwadze wielu osób. A szkoda, bo była to niezwykła bitwa o przynależność do społeczności. Bitwa o tożsamość.

Dopiero niedawno powstała w Polskim Związku Piłki Nożnej specjalna, wzorowana na tureckiej komórka, która ma się zająć wyławianiem zdolnych piłkarzy polskiego pochodzenia i namawiać ich do gry dla Polski, zanim zrobią to inni. Mówiąc górnolotnie – znaleźć polskość w ich duszy i wydobyć ją na wierzch.

Je suis polonais

Pierwsze próby były kompletnie nieudane. Oto któregoś dnia polskie korzenie odkrył w sobie niezły angielski piłkarz nazwiskiem Andy Johnson. Ogłosił, że ze względu na polskich przodków rozważa grę w reprezentacji naszego kraju. Gdyby to zrobił, nie mógłby już wystąpić w angielskiej. Zaniepokojony trener reprezentacji Anglii przezornie zatem szybko powołał go i wystawił w meczu Anglików. Tak na wszelki wypadek. Johnson był zadowolony – w końcu tego powołania do kadry Anglii nie mógł się wcześniej doczekać przez wiele lat. Gdy to się stało, pęd ku polskim przodkom minął mu, jak ręką odjął.

Kolejny był Włoch Robert Aquafresca, którego matka pochodziła z Giżycka. Piłkarz uznawany za wielki talent miał do wyboru dwie reprezentacje – wybrał ostatecznie włoską. Podobnie uczynił Danny Szetela – genialny piłkarz, syn polskich emigrantów w Ameryce. Gra już dla Stanów Zjednoczonych. Dziś toczy się wielka bitwa o Ludovica Obraniaka, potomka polskich emigrantów z Pobiedzisk, którzy osiedli w Lille we Francji. 5 czerwca 2009 roku ten świetny piłkarz otrzymał polskie obywatelstwo. – Chcę być Polakiem nie tylko dlatego, by grać w polskiej reprezentacji. Moi dziadkowie byli Polakami. Ja chcę nim być, aby zaspokoić dręczące mnie poczucie tożsamości narodowej. A jest ono związane z Polską. To moje klimaty. Odnajduję się w polskiej kulturze – mówił Obraniak. Po francusku, bo naszego języka dopiero się uczy.

Debiut miał wymarzony – 12 sierpnia 2009 r. w Bydgoszczy w meczu z Grecją zdobył dwa gole. A przed meczem przedstawiciele Pobiedzisk wręczyli wzruszonemu Obraniakowi zaproszenie do odwiedzenia miasta jego dziadków, gdzie do dziś stoi ich stary dom.

Szlak przetarł Euzebiusz Smolarek – syn znanego niegdyś polskiego piłkarza Włodzimierza Smolarka. Osiadł on na stałe w Holandii i tam już urodził się Euzebiusz, zwany przez polskich kibiców Ebim. Kiedy rozpoczynał grę w polskiej reprezentacji, unikał dziennikarzy jak ognia. Powód? Wstydził się swej słabej polszczyzny. Teraz ją poprawił. W Polsce jest gwiazdą. Także dlatego, że mógł wybrać Holandię, choć pewnie tam miałby większe kłopoty, by przedrzeć się do pierwszego zespołu. Dokonał jednak wyboru, który nie odciął mu korzeni i który może być drogowskazem dla innych.

Powiedział „nie” Katarowi

À propos wyboru… Latem 2005 roku polski pływak Bartosz Kizierowski zdobył brązowy medal mistrzostw świata w Montrealu na dystansie 50 metrów kraulem. Wtedy podeszli do niego szejkowie z Kataru. Zaproponowali przyjęcie obywatelstwa tego arabskiego kraju i starty dla niego. W pływaniu to akurat możliwe. Oczywiście, tak szybko pływający obywatel Kataru był bardzo cenny. Szejkowie proponowali 600 tys. euro za tę niewinną wymianę paszportów. To przecież standard w światowym sporcie. Flagę, pod którą się gra, można wszak sobie wybrać… Jest mnóstwo takich przypadków…

Bartosz Kizierowski odmówił jednak, za co dostał order od prezydenta RP. Kiedy jego kolega z pływalni, Chorwat Duje Draganja dowiedział się o geście Polaka, poszedł do Katarczyków. Zwrócił im paszport i pieniądze, które zdążył już dostać. – Zmieniłem zdanie. Chcę startować dla swojego kraju – powiedział.

Reprezentacja bowiem to nie klub, który można zmieniać dowolnie tak, jak zmienia się każde inne miejsce pracy. Takie, które może być zarówno w Warszawie, jak i w Londynie. Reprezentacja to nawet więcej niż paszport czy obywatelstwo – tych przecież też można mieć wiele. A ona nakazuje dokonać konkretnego wyboru.

Barwy honoru
Radosław Nawrot

urodzony 8 stycznia 1973 r. – studiował prawo na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, dziennikarz specjalizujący się w tematyce sportowej oraz przyrodniczej, autor wielu książek o tematyce sportowej. Od 1995 roku związany z „Gazetą Wyborczą”. Od 2021 roku w Interi...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze