420 tajemnic
Oferta specjalna -25%

Hewel. Wszystko jest ulotne oprócz Boga

3 opinie
Wyczyść

Maratończycy są jak Wszyscy Święci. Starzy i młodzi, szybcy i wolni, tacy i siacy. Każdy znajdzie takiego, na którym może się wzorować.

Ojciec Rafał Jereczek pobiegł do smoka wawelskiego.

Dominikanin sam dziś nie wie, skąd mu się to wzięło. Po prostu: pewnego dnia przed dwoma laty założył dres, zwykłe sportowe buty i zaczął biegać. Klasztor – smok – klasztor, długość trasy: 2 km. Wrócił bez tchu, z obolałymi nogami i jedną myślą w głowie: kup sobie chłopie porządne buty do biegania. Pół roku później wybrał się na Błonia obejrzeć start krakowskiego maratonu. Teraz przestrzega: uważajcie, w atmosferze startu jest coś takiego, co wciąga. Rzeczywiście. Choć nigdy nie lubiłam biegać, po tym jak dwa lata temu zobaczyłam startujących maratończyków, wiedziałam już, że muszę tego spróbować.

Start!

Poznań, 10 października 2010, godz. 10. Na ciągnącej się wzdłuż jeziora Malta ulicy arcybiskupa Baraniaka rozgrzewa się kolorowy tłum. Jeden kuca, drugi podskakuje. – Hej, dokąd przesuwasz tę latarnię? – ktoś krzyczy do wysokiego mężczyzny, który rozciąga łydki, wspierając się o słup.

Atmosfera uroczysta, radosna, jakbyśmy wszyscy czekali na wielką niespodziankę.

Czekają debiutanci i maratońscy weterani, tacy jak Wojciech Szota, założyciel portalu Maratończyk.pl. Zaczął biegać jeszcze w latach 90. ubiegłego wieku, gdy po mieście chodziło się wyłącznie pieszo.

Czeka Drużyna Szpiku. To ci w czerwonych koszulkach. Każdy z nich gotów jest oddać szpik; biegnąc, promują krwiodawstwo.

Czeka Babcia z Parasolką, 71-letnia Maria Pańczak. Zawsze ubrana na biało, zawsze z błękitnym parasolem zawieszonym na plecach.

Ojciec Rafał czeka z ojcem Marcinem. Widząc w znajomym z zakonu materiał na maratończyka, poprosił kiedyś brata o odbiór numeru startowego. Ojciec Marcin poczuł nastrój długodystansowego biegu i też go wciągnęło.

Nad głowami maratończyków przelatuje helikopter organizatorów. – Uuuuu! – cztery tysiące ludzi macha do pilota.

I zaraz słychać z megafonów: dziesięć, dziewięć, osiem… Odliczamy wspólnie.
Strzał!

Biegacze powoli przemieszczają się w stronę bramy startowej. Przed nami 42 km i 195 m. Ruszam.

Pierwsze kilometry: osiem tysięcy nóg

Potrzeba kilku minut, zanim wszyscy uczestnicy przebiegną linię startu. Jest nas tylu… Gdy Wojciech Szota zaczynał biegać 12 lat temu, na treningi zabierał dowód osobisty. – Biegnie facet przez osiedle? Pewnie obrabował kiosk! – myśleli ludzie i dzwonili po policję.

Dziś policja nie nadążyłaby ze spisywaniem biegaczy. Do pracy jeżdżę rowerem, 7 km. Zawsze wyprzedzam kilka biegających osób. Zaczynają biegać dla zdrowia, dla figury, żeby zerwać z nałogiem, bo wszyscy biegają.

– Śródka, Śródkaaa… – śpiewa do mikrofonu mieszkaniec Śródki, gdy przebiegamy wzdłuż dzielnicy. Przy ulicach oprócz punktów z wodą, napojem izotonicznym i bananami czekają orkiestry, zespoły muzyczne. Maratończycy kochają kibiców. – Śródka, Śródkaaa! – przyłączają się chórem.

Na trasę wychodzą całe szkolne klasy. Dzieciaki wyciągają ręce, by przybić piątkę. To jeszcze nie Berlin, w którym publiczność tworzy gęstą, krzyczącą ścianę, ale podobno poznańscy kibice są najlepsi w Polsce. Szocie, mieszkańcowi stolicy, najbardziej utkwiła w pamięci grupa w szalikach Kolejorza hałasująca kiedyś garnkami, kołatkami i tarkami na ratajskim osiedlu. Rzadko się zdarza, by kibice Lecha dopingowali warszawiaków.

Piąty kilometr: szczęście maratończyka

Naprzeciwko kościoła dominikanów transparent: „Wielka sensacja na maratonie, bo biegną Asia i Piotr Michonie”. Franek i Helenka kibicują rodzicom, są już na tyle duzi, że rodzice mogli po raz pierwszy pobiec maraton razem.

Doktor Piotr Michoń pracuje na Uniwersytecie Ekonomicznym. Rok temu przeprowadził badania na temat: czy maratończycy są szczęśliwi? Twierdząco na to pytanie odpowiedziało 75 proc. startujących. Zadowoleni są z dzieci, rodziny, małżeństwa. Od kogo zależy, czy rok był udany? Od władz? Od innych ludzi? Od losu? 86 proc. wybrało odpowiedź: ode mnie samego.

Maratończycy prawie nie oglądają telewizji. Im więcej mają za sobą startów, tym więcej czasu spędzają na treningach. Może jest tak, że przy maratonach pozostają tylko ci, którzy biegają wciąż więcej i więcej? A może z czasem trzeba zwiększać dawkę, bo bieganie uzależnia?

Podczas biegu wydziela się tyle endorfin, co w czasie seksu. Naukowcy mówią nawet o zjawisku zwanym orgazmem długodystansowca.

Po piątym kilometrze czuję, że mogłabym obiec cały świat.

Dziewiąty kilometr: oglądają nas

Mieszkańcy Wildy wychodzą na ulice oglądać biegaczy.

Maratończyk zwykle nosi opięty strój: oddychającą koszulkę i spodenki z kieszonką na pupie. A buty obowiązkowo pół albo nawet numer za duże. Stopy puchną i z czasem przestałyby się mieścić w kupionym na miarę obuwiu. Ale w poznańskim maratonie biegnie też diablica w czerwonej halce, Robin Hood z kołczanem na plecach, czołgista w glanach, ojciec pchający wózek z dzieckiem i facet, które wszystkie swoje 25 maratonów przebiegł na bosaka.

Były rektor Wyższej Szkoły Bankowej prof. Władysław Balicki, jeden z najbardziej znanych poznańskich biegaczy, pierwszy maraton biegł w Warszawie w 1980 roku. Pożyczył od mamy bawełniane reformy z długimi nogawkami. Wcale nie chciał być przebierańcem, miękkie gacie miały chronić uda przed otarciem.

Dzisiejsi maratończycy mogą przebierać w odzieży stworzonej specjalnie dla nich. Ze strojem problem miał ojciec Rafał. Czy to wypada: zakonnik w krótkich spodenkach i obcisłej koszulce? Po wahaniu przyznał sobie prawo do sportowej odzieży. – Nie zakładam jej przecież z próżności – tłumaczy.

14. kilometr: Wszyscy Święci

Trasa maratonu poprowadzona jest tak, że na Wildę wbiega się tą samą drogą, którą się z niej powraca. Wracający mogą zobaczyć tych, którzy na pętlę dopiero wbiegają. Po drugiej stronie ulicy mija nas mężczyzna w średnim wieku, z brzuszkiem. To prawdopodobnie jeden z ostatnich uczestników biegu. Biegnie samotnie, powoli.

– Ostatni będą pierwszymi. Ja zawsze jestem na ewangelicznym końcu – powtarza Babcia z Parasolką. Talent do biegania odkryła u niej już nauczycielka w liceum. Maria Pańczak chciała jednak zostać lekarką, na treningi nie miała czasu. – Pan Jezus uczył, że nie należy zakopywać talentów – przypomniała sobie na emeryturze. I biega od 11 lat. Bywały miesiące, że startowała 12 razy w biegach na rozmaitych dystansach. Zawsze z parasolem, którego nigdy nie rozkłada. Tylko w Murowanej Goślinie, gdy po Półmaratonie Weteranów zaczęło padać, podczas dekoracji osłoniła parasolką dyplom.

Ojciec Rafał powiedział kiedyś podczas kazania, że maratończycy są jak Wszyscy Święci. Starzy i młodzi, szybcy i wolni, tacy i siacy. Każdy znajdzie takiego, na którym może się wzorować.

Po maratonie do Babci z Parasolką podchodzą ludzie i dziękują, że zaraziła ich bieganiem.

18. kilometr: triumf z przypadku

Na Ratajach dogania nas czołówka. My na pierwszym kółku, oni kończą drugie.

Przypomina mi się historia wielkiego triumfu Wojciecha Szoty. Kiedyś wybrał się na maraton pociągiem, który miał przyjechać z Warszawy o godz. 9, lecz spóźnił się 45 minut. Taksówka wiozła biegacza objazdami, bo w dniu maratonu pół miasta jest zamknięte. Gdy dotarł na miejsce, stawka właśnie ruszała. – Biegnij z nami! – wołali koledzy. I pewnie w tych emocjach Szota by do nich dołączył, ale nie miał czipu i numeru startowego. A przywiązany do buta czip jest niezbędny: bramki odbierają sygnały i rejestrują biegacza na trasie.

Szota ruszył pędem na parking, gdzie pod samochodem czekały na niego zostawione przez brata fanty. Gdy dotarł na start, bramka już była zwinięta. Kręcących się tam dziennikarzy poprosił, by w razie czego poświadczyli jego udział w biegu.

Maraton prowadził wtedy przez Stary Rynek. Gdy Szota przebiegał obok ratusza, publiczność oszalała z radości. Rozejrzał się i zobaczył, że właśnie doganiają go czarnoskórzy czempioni. – Ludzieee! Polak prowadzi stawkę! – usłyszał z tłumu. Dał z siebie wszystko, by podtrzymać kibiców w złudzeniu. Dziś też ktoś rzuca pomysł, byśmy przez 100 metrów gonili czołówkę. Odpadamy po paru metrach.

Półmetek: wszystko się układa

21 km i 97 m. Pierwsza pętla i połowa trasy za nami. Z górki? Skąd! Od tego momentu zaczynasz czuć w nogach każdy zaniedbany trening.

– Częściej mi się nie chce trenować, niż się chce – przyznają biegacze. Dlatego ojciec Rafał nigdy nie modli się o siły do biegu. Prosić Boga o łaskę złamania trójki (pokonania maratonu w mniej niż trzy godziny)? Absurd! Na nic modlitwa, jeśli jest się leniem.

Szota zaplanował sobie kiedyś na weekend trening na dystansie 35 km. W sobotę i w niedzielę nie miał czasu, w poniedziałek pracował do późna. O godz. 23 niechętnie zebrał się do wyjścia. Niedaleko domu ma stadion o bieżni nietypowej długości: 350 m. Czekało go sto okrążeń. Wyłączył się przy 37, ocknął na 48. – Monotonny trening wyrabia hart ducha niezbędny podczas maratonu – podkreśla. W domu był przed trzecią.

Rektor Balicki biegał po okręgach o promieniu 30 km, 40 km, 60 km. Środkiem był poznański Stary Rynek. W ten sposób zwiedził kawał Wielkopolski. Teraz zamierza biegać po sieci, od jednego wielkopolskiego miasta do drugiego.

Paulinie Adamskiej, biegaczce z Drużyny Szpiku, własne nogi czasem zastępują autobus. Pracuje w szpitalu jako fizjoterapeutka. Wraca w sportowym stroju, biegiem, 5 km. – A kiedy biegnę, to zaraz wszystko mi się w głowie układa. Znam odpowiedź na każde pytanie – uśmiecha się Paulina. Jaką terapię zaproponować pacjentowi? Jak posadzić gości na imprezie?

Doktor Michoń podczas pracy łapie się na tym, że czyta, czyta i nic nie rozumie. To znak, że czas sznurować buty do biegania. W czasie treningów wymyśla studentom tematy prac dyplomowych.

Szocie bieganie pomogło uciec z korporacji. Najpierw trenując, odreagowywał konflikty. Wystarczy półgodzinna przebieżka, by uświadomić sobie bezsens biurowych sporów. A z czasem stwierdził, że ma w sobie już dość siły, by firmę opuścić.

25. kilometr: nierozsądek

Paulina z Drużyny Szpiku, przygotowując się do maratonu w Rotterdamie, wpadła w dziurę w chodniku i skręciła kostkę. Zastosowała wszystkie znane sobie terapie, okleiła stopę specjalnymi taśmami w nadziei, że opuchlizna zniknie. I pojechała do Holandii.

Chęć biegania czasem wygrywa z rozsądkiem.

Na linię startu dobiegła w pięć minut. Po pierwszych kilometrach zaczęło ją kłuć w kostce. Luz – pomyślała. Na 10. kilometrze, sięgając po wodę w punkcie żywieniowym, zatrzymała się na moment i… zdała sobie sprawę, że dalej nie może nawet iść. Lekarka w punkcie medycznym pokręciła głową, zamroziła obolałą nogę i zawiozła dziewczynę na start. Z powrotem do hostelu Paulina kulała półtorej godziny.

To jeszcze nic. Rektor Balicki podczas biegu prawie pożegnał się z życiem. Jeszcze zanim pobiegł oficjalny maraton w Warszawie, przebiegł samotnie trasę z miasteczka Maraton do Aten. Dystans ten jest nieco krótszy od współczesnego maratonu. Dzisiejszy bieg zyskał swój pełen wymiar na londyńskich igrzyskach w 1908 roku, gdy przesunięto metę tak, by finiszującym zawodnikom mogła się wygodnie przyglądać królowa brytyjska. Maratońska próba w Grecji dała jednak profesorowi dużą ufność we własne siły. Dlatego pół roku później, w Egipcie, postanowił przebiec dystans półmaratonu po pustyni. Poprosił kierowcę busa, by wyrzucił go pośrodku szosy, i ruszył w stronę Nilu. Już po 15 minutach zrobiło mu się słabo, nie był w stanie się ruszyć. Dowlókł się do skały i ukrył w jej cieniu. Nachylił się, by rozsznurować buty i stracił świadomość. Oprzytomniał, czując niewyobrażalne pragnienie. Znajomy lekarz powiedział mu później: miałeś szczęście, mdlejąc w cieniu. W pustynnym słońcu ciało odwadnia się błyskawicznie.

W zwykłych maratonach niebezpieczeństwa nie ma. Badania prowadzone przez kilkadziesiąt lat wśród biegaczy i tych, którzy nie biegają, wykazały, że kontuzje wśród maratończyków wcale nie są częstsze.

Zwolnij, nikt cię nie goni – powtarzam sobie cicho. Wiem, że jeśli teraz przyśpieszę, w końcówce zabraknie mi sił.

32. kilometr: kogo nic nie boli?

Przy lasku dębińskim ludzie schodzą z trasy, biegną wysiusiać się w krzakach. Babcia z Parasolką złości się na organizatorów biegów: – Oni nie pamiętają, że Bóg stworzył mężczyznę i kobietę tak, że siusiają inaczej! Czy te toj-toje nie mogłyby stać gęściej?

Na tym etapie biegu pełen pęcherz ciąży jak 100 kilogramów. Poza tym bolą biodra, sztywnieje kark, a kolana sprawiają wrażenie, że zaraz wygną się w drugą stronę.

Nogi zaczynają wrzeszczeć – pisze w swoim pamiętniku biegacza japoński pisarz Haruki Murakami.

Ojciec Rafał biegł raz w grupie ludzi planującej pokonać trasę maratonu w cztery i pół godziny. Człowiek prowadzący ekipę w pewnym momencie rzucił: – Ręka do góry, kogo nic nie boli!

Nikt się nie zgłosił i to wszystkim dodało otuchy.

36. kilometr: ściana

– Przed kryzysem trzeba uciekać. Chcesz go uniknąć, to zamiast spędzać na trasie pięć godzin, pokonaj ją w trzy – to rada Wojtka Szoty. Nie dla każdego do przyjęcia.

Murakami twierdzi, że dopiero po 36 km zaczyna się prawdziwa walka. Ciało rozkazuje: stój!

Przecież podczas treningów nigdy nie biega się dalej. Dlatego dla debiutantów to nowość: własne ciało, dotąd tak sprawne, nagle odmawia posłuszeństwa. Jakbyś dobiegł do ściany.

Biegacze mają swoje dopingujące mantry.

Murakami w książce O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu zacytował maratończyka z Nowego Jorku, który powtarzał sobie: „cierpienie jest wyborem”.

Teraz powodzenie na trasie zależy już tylko od tego, co dzieje się w twojej głowie.

Niektórzy modlą się na palcach, jak na różańcu. Maratończyk biegnący w tempie 10 km na godzinę w ciągu całego biegu odmówi 4200 zdrowasiek. Dziesiątka na kilometr, 84 pełne modlitwy różańcowe, 420 tajemnic.

37. kilometr: może być gorzej

Są maratony górskie, ultramaratony po 100 km.

W Krakowie biegacze przez 24 godziny okrążają Błonia, licząc, kto w tym czasie pokona więcej kółek.

Jest maraton w Alzacji, prowadzi przez winnice. W punktach żywieniowych biegacze piją wino. A jeśli się przebiorą, dostają z medalem flaszkę. Biegnie diabeł, biegnie para młoda, trzymając się za ręce, biegnie Jezus z krzyżem.

42 km i 195 m w wygodnym stroju, po płaskim i na trzeźwo wydają się błahostką.

39. kilometr: kołowrotek

Kilometry stają się jednak coraz dłuższe.

Ojcu Rafałowi kiedyś w tym momencie włączył się w głowie kołowrotek. – Nie dasz rady, zacznij iść, wyluzuj, już się nabiegałeś, i tak nie złamiesz czwórki – terkotał, a dominikanin nie mógł go zatrzymać. – W bieganiu, jak w życiu, możesz ulec słabości, zwolnić, i tak dotrzesz do celu. A możesz powalczyć i wygrać – wraz z kołowrotkiem dominikaninowi wpadł do głowy pomysł na kazanie.

40. kilometr: jak mam na imię?

Kibice czytają imiona wypisane pod numerami startowymi.
– Panie Pawle, może wody?
– Da pani radę, pani Haniu.

Paulina pamięta kobietę z dzieckiem, która stała na trasie jednego z maratonów.

– Kubuś, patrz, pani biegnie. Bijemy brawo!
Teraz każdy życzliwy człowiek jest jak zastrzyk z dopingiem.

– Pani Natalio, już blisko do mety! – wołają za mną idące chodnikiem kobiety.

Blisko? Ponad 2 km! Więcej niż ojciec Rafał miał do smoka i z powrotem.

Prostuję się i przyśpieszam.

41. kilometr

Lewa – prawa – lewa – prawa – wydech – wdech – dasz – radę – dasz – radę…

42. kilometr

Babcia z Parasolką mówi tak: skoro Bóg stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo, to znaczy, że człowiek ma wielką ukrytą moc. To jest właśnie moment, by tę moc wykorzystać.

42 km i 195 m

Meta. Ktoś narzuca mi na ramiona folię termiczną, chroniącą zgrzane ciało przed przeziębieniem. Kto inny zakłada na szyję medal.

Niektórzy biegacze nie wytrzymują i w tym momencie wybuchają płaczem.

420 tajemnic
Natalia Mazur

urodzona w 1979 r. – absolwentka socjologii na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza, od 2003 roku pracuje w poznańskim oddziale „Gazety Wyborczej”. Dwa razy wzięła udział w maratonie, najlepszy czas – 4:54. Mieszka w Pozna...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze